Przez cały weekend politycy ze stajni Grzegorza Schetyny i Katarzyny Lubnauer próbowali przekonać, że zwłaszcza partia Razem, mówiąc tu własnym głosem, gra na Jarosława Kaczyńskiego, bo zamiast skupiać się na krytyce jego partii nie szczędzi gorzkich słów opozycji. Piotr Misiło krzyczał nawet o pożytecznych idiotach z Razem.
Jeśli ktoś jednak robi tu za pożytecznego idiotę, to właśnie liberałowie. Od dwóch lat upierają się, że tylko zjednoczona opozycja może pokonać PiS. Jakby zapominali, że dwubiegunowy świat polskiej polityki to jest właśnie to, co petryfikuje władzę rządzącej partii. Zwłaszcza jeśli po drugiej stronie jest nadal skompromitowana w oczach społeczeństwa Platforma i ośmieszająca się na każdym kroku Nowoczesna, którym za cały program służy hasło "PiS to PRL-bis". Trudno się dziwić, że lewica, przynajmniej ta spod znaku młodych z Razem, chce mówić swoim głosem i nie chce świecić oczami za wybryki liberałów.
Socjaldemokraci od Zandberga wyciągnęli zresztą jedną ważną lekcję z historii III RP. Po 1989 r. lewica SLD stała się bowiem niejako przybudówką obozu liberalnego. Chcąc się uwiarygodnić w oczach nowych postsolidarnościowych elit, ludzie, którzy jeszcze niedawno tworzyli PZPR, nie tylko popierali wiele wybryków liberałów, ale też dzielnie je utwardzali. Zniknięcie SLD z parlamentu to cena, jaką przyszło im za to zapłacić. Po co bowiem kolejna partia, która niewiele różni się od liberalnego jądra? W Razem tego błędu popełniać nie chcą. Nie mizdrzą się ani do konserwatystów, ani do liberałów. Słusznie uważają, że tylko wyrazista socjaldemokracja mówiąca własnym głosem ma szanse odbudować pozycję lewicy w Polsce. Jak im to idzie, to inna sprawa, ale to, że krytykują liberalną opozycję, jest ideowo i pragmatycznie uzasadnione. Antyspołeczne pomysły liberałów i ich nieustająca żenada każą trzymać się od nich z daleka.
Zobacz także: Tomasz Walczak: Opozycja, czyli frajerzy