Wszystkim nam marzy się zmiana pokoleniowa w polskiej polityce, bo stare, opatrzone twarze niewiele mają już do zaproponowania. Ale o tym, jak ta zmiana wygląda w praktyce, trudno mówić bez zażenowania. O młodych politykach mam w zasadzie jak najgorsze zdanie. Trudno mi znaleźć w pamięci kogoś, kto razem z młodym wiekiem wniósłby do polityki jakąś nową jakość. To w przeważającej mierze niedouczeni ludzie bez właściwości, bez wizji, inteligencji, za to z wygórowanym ego, których jedyną ambicją jest zdobyć jak najwięcej władzy. Idą do polityki nie po to, żeby coś zmieniać, ale najczęściej dlatego, że do niczego innego się nie nadają. Nigdy nie wykonywali innego zawodu, a polityczne szlify zdobywali we frakcyjnych wojnach, których w największych partiach nigdy nie brakowało. Mają wyobrażenie, jak się wycina partyjnych przeciwników, ale już nie bardzo wiedzą, jak się rządzi państwem i po co. Widzą, że chcą się na polityce dorobić i po wielu przykładach widać, że nie zawsze potrafią robić to w sposób uczciwy.
Narzekamy na pokolenie „ojców założycieli” III RP, wiarusów polskiej polityki, ale co by o nich nie mówić, to przynajmniej w początkach swoich karier stał za nimi jakiś etos. Wielu z nich wywodzi się jeszcze z czasów opozycji demokratycznej w PRL, a bycie politykiem traktowali jako swego rodzaju misję. Oczywiście, potem różnie z nimi bywało, ale punkt wyjścia tego pokolenia był zupełnie inny niż ich nieudanych następców. Jeśli idziesz bowiem do polityki tylko po to, by zostać królem życia i korzystać z możliwości zarobku, które polityka daje, szanse na to, że nie zejdziesz z drogi cnoty, są raczej niewielkie.
Kiedy więc usłyszałem, że Bartłomiej M. czy inny działacz PiS Mariusz Antoni K. zostali zatrzymani przez CBA, nie było we mnie żadnego zdziwienia. Mówiąc szczerze, każdy „młody”, „zdolny” i „ambitny” polityk jest dla mnie aferą, która tylko czeka, żeby się wydarzyć. I sądząc po tym tanim materiale ludzkim, który dokonuje dziś zmiany generacyjnej, nie jest to żaden pesymizm. To realizm.