"Pani Kiszczakowa, mam nadzieję, że Pani powie wszystkim prawdę o obecnie funkcjonującym kłamstwie i prowokacji zawartej w przygotowanym pomyśle teczek Kiszczaka. W przeciwnym razie sprawę skieruję do sądu. Mam już wystarczającą ilość dowodów i świadków, by osiągnąć prawdę" - napisał w internecie Lech Wałęsa, który uparcie stoi na stanowisku, że podpisy znajdujące się w dokumentach sfałszowano.
Ale z ekspertyzy grafologów zleconej przez IPN wynika jasno, że dokumenty zostały podpisane przez Wałęsę. A wojnę w całej sprawie rozpętała Maria Kiszczak, która dwa lata temu, już po śmierci męża, z dokumentami wybrała się do IPN i zażądała za ich sprzedaż 90 tys. zł. Traf chciał, że tego samego dnia prokurator IPN w asyście policji zabezpieczył kilka kartonów dokumentów, w tym m.in. teczki TW Bolka, z których wynikało, że Wałęsa w pierwszej połowie lat 70. był tajnym współpracownikiem SB posługującym się pseudonimem Bolek.
- Mąż przed śmiercią mi powiedział: to są teczki Wałęsy, jak będziesz mieć problemy, to weź je i idź do prezesa IPN. A niech mnie Wałęsa podaje do sądu, to samo powiem co panu teraz. Po prostu obawiałam się o swoje życie i poszłam z tymi teczkami do IPN. A na co miałam czekać? Bałam się o swoje życie, że stanie się ze mną to co z małżeństwem Jaroszewiczów - wyznaje nam roztrzęsiona Maria Kiszczak. Tymczasem wczoraj głos w całej sprawie znów zabrał Wałęsa. - Od początku był zamysł Kaczyńskich uzbierać coś podobnego i podrzucić komuś. Źle, że do tego wykorzystano Kiszczakową - napisał były prezydent.