Nie będę już nawet przypominał, że tych "przyszłych prezydentów" były premier i szef PiS wyznaczał już całkiem wielu, a jednym z nich był niezbyt stabilny światopoglądowo czołowy agent provocateur polskiej polityki Marek Migalski. A jeśli chodzi o takie dalekosiężne plany rozmaitych innych formacji, to swojego czasu duża część krajowych komentatorów przekonywała, że po Aleksandrze Kwaśniewskim niechybnie prezydentem zostanie jego żona Jolanta. Potem zresztą, po drobnej korekcie konstytucji, nastąpić mogłaby Ola Kwaśniewska i w ten sposób wrócilibyśmy do monarchii.
Bitych 10 lat Pałac Prezydencki miał zajmować Donald Tusk, bo miał "nie mieć konkurentów", a jeszcze rok temu z kawałkiem Bronisław Komorowski odmawiał rozmów z kontrkandydatami, bo nie ma z kim przegrać. Gdy Leszek Miller obejmował rządy w 2001 roku, mówiono, że będzie rządził trzy kadencje ("to najmniej"), a Tomasz Lis miał być murowanym kandydatem na prezydenta. Szczególnie ta ostatnia wizja jest wyjątkowo atrakcyjna, bo gdyby się spełniła, trzeba by na kolanach prosić Putina, by spuścił na nas bombę atomową, skracając nasze męki wynikające ze wstydu.
Tyle jeśli chodzi o dalekosiężne plany. O co więc chodzi? Wbrew temu co mówił klasyk Korwin, jak nie wiadomo, o co chodzi, to nie zawsze chodzi o pieniądze, czasem chodzi o władzę. Jacyś PiS-owcy wypuszczają takie "kaczki" zapewne po to, by skłócić Morawieckiego z Andrzejem Dudą i obu osłabić. Cóż, rzymska dewiza divide et impera, dziel i rządź, jest wieczna, choć czasem przyjmuje żałosne formy. No ale każdy ma takich Cezarów, na jakich sobie zasłużył.
Zobacz także: Kijowski podważa dane policji i podaje KURIOZALNY powód niższej frekwencji!