Takiej koabitacji jeszcze nie było
Różne bywały relacje ośrodka prezydenckiego z rządem. Mieliśmy już osławioną wojnę na górze między Wałęsą a rządem Mazowieckiego; była szorstka przyjaźń Kwaśniewskiego i Millera; była wojna o krzesło między Tuskiem a Kaczyńskim. Były miodowe lata za czasów Komorowskiego i Dudy, kiedy słabość polityków zasiadających w Pałacu Prezydenckim wobec szefa rządu była tak duża, że głowa państwa była wyjątkowo spolegliwa. Jak nazwą krótki okres burzliwej koabitacji Tuska i Dudy przyszli historycy? Zobaczymy. Widać jednak, jest w tych relacjach jakaś nowa jakość.
Stwierdzenie, że nie ma miłości między prezydentem a premierem, jest truizmem. Przypominają one stosunki między mieszkańcami typowej radzieckiej komunałki. Wrzuceni do jednego mieszkania ludzie nie tylko muszą znosić towarzystwo z sąsiedniego pokoju, ale jeszcze dzielić się korytarzem, kuchnią i toaletą. Relacje w tych patologicznych warunkach mieszkaniowych wiecznie były napięte, nie brakowało wzajemnych złośliwości, a czasem trwała otwarta wojna. Jak w każdym sąsiedzkim konflikcie, komunałkowe wojny toczyły się pod dyktando silniejszego i bardziej bezczelnego. Mimo teoretycznej równowagi sił.
To Tusk dyktuje warunki
W relacjach Tusk-Duda mamy to samo. Przede wszystkim mamy wzajemne złośliwości. Raz premier zignoruje rolę prezydenta w kwestiach personalnych, raz prezydent coś zawetuje. Raz premier ma w poważaniu weto prezydenta, raz prezydent wezwie na pomoc pisowskich zabijaków z Trybunału Konstytucyjnego. Wydawałoby się, że mamy wet za wet i obaj skłóceni politycy wychodzą z kolejnych starć coraz bardziej, ale jednak równo poobijani. Tyle, że tak nie jest. W tym konflikcie straty ponosi przede wszystkim prezydent.
Rząd pod przywództwem Donalda Tuska konsekwentnie ignoruje wszystko to, co w normalnych warunkach politycznych byłoby siłą prezydenta: weta, odesłanie ustaw do TK, wstrzymanie nominacji, niezgoda na zmiany ustrojowe. Premier po prostu nie uznaje tych narzędzi, które ma w ręku Andrzej Duda. Donald Tusk mówi społeczeństwu tak: jeśli prezydent coś mówi lub robi, to tylko mówi i robi. Nie ma potrzeby zawracać sobie tym głowy.
Tusk może lekceważyć Dudę, bo lekceważą go Polacy
Donald Tusk dostał w spadku po poprzednikach państwo, w którym rację ma nie ten, po którego stronie jest siła argumentu prawnego/politycznego/moralnego, ale ten, który dysponuje argumentem siły. Jarosław Kaczyński zostawił Donaldowi Tuskowi państwo, w którym liczy się triumf woli politycznej, a nie mozolna demokratyczna deliberacja. Jeśli dodamy do tego fakt, że Polska jest państwem z kanclerskim a nie prezydenckim systemem politycznym, to widać wyraźnie, że Andrzej Duda w starciu z Donaldem Tuskiem skazany jest na kolejne porażki i prestiżowe i polityczne.
Premier mógłby mieć bardziej związane ręce, gdyby prezydent Duda cieszył się większą estymą wśród społeczeństwa. Musiałby się z nim po prostu elementarnie liczyć. Tymczasem głowa państwa od zarania swojej prezydentury jest spalona dla większości Polaków. Ma też ewidentne problemy z narzucaniem swojego autorytetu elektoratowi PiS. Tusk może bez żadnych konsekwencji okazywać lekceważenie Andrzejowi Dudzie, bo lekceważy go zdecydowana większość Polaków. Lider PO wie, że nikt z powodu kolejnych kuksańców, potwarzy i policzków wymierzanych prezydentowi nie będzie kruszył kopii. Wie też, że ma mandat, by ustrojową rolę prezydenta potraktować jako nieważny przypis do jego rządów, a samego Andrzeja Dudę jako politycznego statystę.
Właśnie tak potraktował prezydenta, kiedy ten co prawda podpisał ustawę budżetową, ale wysłał ją do Trybunału Konstytucyjnego. TK dla Tuska nie istnieje, a ewentualne weto Andrzeja Dudy potraktowałby wyłącznie jako drobną anomalię, a nie koniec świata. Inna sprawa, co to wszystko oznacza dla państwa, ale czasy są takie, że mało kto zadaje sobie takie kłopotliwe pytania.