Niemcami przynajmniej rządziła rozsądna Angela Merkel, która poza rozgrywaniem swoich gierek, potrafiła też stanąć w wielu sprawach po stronie Polski i przynajmniej coś z tego sojuszu mieliśmy. Co by nie mówić, to głębokie więzi gospodarcze między naszymi krajami wiele tu ułatwiały. PiS jednak na Niemcy się śmiertelnie obraził i uczynił z nich głównego wroga polskiej racji stanu. Woltę przypieczętował cyrografem z nieobliczalnym Donaldem Trumpem, który w przeciwieństwie do Merkel nie rozumie za grosz czegoś takiego jak partnerstwo czy sojusz. Rozumie tylko bilans pieniężny.
PiS wystarczyło, że Trump przyjechał do Polski, wygłosił nudnawy wykład historyczny, a my już popędziliśmy wydawać pieniądze na amerykański sprzęt wojskowy oraz gaz. Uniżona postawa wobec Waszyngtonu doprowadziła do tego, że amerykańska ambasador zaczęła zachowywać się jak namiestnik prowincji imperium, a nie łącznik z sojusznikiem, dyktując polskiemu rządowi, jak ma wyglądać lista leków refundowanych (by zyskała amerykańska firma farmaceutyczna), oraz blokując ustawę, utrudniającą życie innej firmie zza oceanu, czyli Uberowi. Teraz jeszcze doszła sprawa fatalnego szczytu bliskowschodniego, który okazał się prywatną imprezą Waszyngtonu i Tel Awiwu, z którego Polska znów nic nie ma poza kosztami zakupu kolejnej amerykańskiej technologii wojskowej i obrażonym honorem. Choć przecież liczyliśmy przynajmniej na deklarację zwiększenia obecności amerykańskich wojsk w Polsce. Jednym słowem, cnotę straciliśmy, a złamanego centa nie zarobiliśmy.
Wszystko to wygląda na większe frajerstwo niż nasz udział w wojnie w Iraku, na którą dzielnie pognaliśmy z Amerykanami, by tamtejsze prywatne korporacje się obłowiły na kontraktach wojskowych i naftowych. My przelaliśmy krew polskich żołnierzy i zyskaliśmy tylko tyle, że mieliśmy przez moment wicekróla w Bagdadzie. Wtedy jednak płaciliśmy frycowe jako świeży członek NATO. Obecna nieudolność w relacjach z USA jest niewytłumaczalna.