Wcześniej wstają, więcej się uczą?
Najlepiej to tabu wyraził chyba zmarły niedawno Jan Kulczyk. Zdaniem najbogatszego Polaka, „karanie ludzi tylko za to, że wcześniej wstają, więcej się uczą, więcej ryzykują i dlatego więcej zarabiają, jest niemoralne i krótkowzroczne”. W pewnym sensie to motto III RP, w której – wbrew ekonomicznej wiedzy i zwykłej intuicji – uznano, że wyższe podatki dla bogatych są niesprawiedliwie, bo ci zarobione pieniądze inwestują przecież w miejsca pracy i wydają je na potęgę, napędzając gospodarkę.
Jednak to, czego nauczył nas kryzys finansowy z 2008 roku, to zrozumienie, że jest to wierutną bzdurą. Bogaci ludzie nadwyżek wcale tak chętnie nie inwestują w rozwój swoich firm czy zatrudnianie ludzi, za to z lubością transferują je do rajów podatkowych lub inwestują na potęgę w coraz bardziej ryzykowne instrumenty finansowe, które potrafią – jak 10 lat temu – doprowadzić do wielkiej katastrofy gospodarczej. Na której cierpią, oczywiście najsłabsi. Dla bogatych kryzysy to kolejna okazja, żeby się jeszcze bardziej wzbogacić.
Dodatkowo panuje przekonanie, że bogaci nie są nikomu nic winni, bo do wszystkiego doszli własnymi siłami. Tak? Zostańmy więc w rodzinie Kulczyków – w jaki sposób jego dzieci stały się najbogatszymi ludźmi w Polsce? Dzięki ciężkiej pracą? Ponadprzeciętnym umiejętnościom? Ryzykanctwu? Brakowi snu? Nie, ich jedyną zasługą jest to, że urodzili się po prostu w bajecznie bogatej rodzinie.
To, oczywiście, przykład ekstremalny, ale wśród nieco mniej majętnych historia wygląda podobnie. Ktoś urodzony w rodzinie, która ma pieniądze na wysłanie dzieci na prywatne korepetycje czy na kursy językowe zapewnia swoim pociechom dużo lepszy start w życie, niż rodziny, które takich możliwości ze względów finasnowych nie mają. Dodatkowo dysponują one siecią kontaktów osobistych, dzięki którym potrafią załatwić pracę swoim dzieciom.
A gdyby Bill Gates urodził się w Zimbabwe?
Wracając do wielkich majątków – zwykło się uważać Bill Gatesa za self-made mana, człowieka, który do wszystkiego doszedł sam. Wpadł bowiem na pomysł, na który nie wpadł jeszcze nikt i potrafił go zmonetyzować. Cóż, Microsoft nigdy nie zdobyłby takiej pozycji na rynku, jaką zdobył, gdyby nie rodzice Billa. Tak się bowiem składało, że znali szefa IBM i szepnęli słówko, żeby gigant komputerowy postawił na produkty ich syna.
Zostańmy jeszcze przy Billu Gatesie. Dodajmy jeszcze do tego innych gigantów rewolucji informatycznej: Steve’a Jobsa czy Marka Zuckerberga. Czy byliby w stanie zbudować swoje imperia biznesowe, gdyby Stany Zjednoczone nie dały im – podobnie jak im pracownikom – wykształcenia, które pozwalało stworzyć coś bardziej skomplikowanego niż motykę? Oczywiście, nie. Wyobraźmy sobie, że Gates, Jobs i Zuckerberg urodziliby się nie w USA, ale w Sudanie czy Zimbabwe. Czy osiągnęliby takim sam sukces? Odpowiedź jest prosta – w życiu. Szczytem ich możliwości byłoby sprzedawanie owoców na targu w Chartumie czy Harare. Sudan i Zimbabwe nie mają bowiem takiej edukacji i takiego systemu prawnego, które pozwoliłby im wejść na pole nowoczesnych technologii i chronić własność intelektualną. To, co pozwoliło tytanom cyfrowej rewolucji, zbić swoje majątki, zostało w dużej mierze sfinansowane z podatków. Podobnie jest z każdym biznesem. Także w Polsce.
Milionerzy w chwilowych tarapatach
Przez lata wmawiano więc ludziom, że niskie podatki – najlepiej liniowe – to dobrodziejstwo dla całego społeczeństwa. Przytaczano argumenty o fali, która unosi nie tylko luksusowe jachty, ale też liche łajby. Jednym słowem, jeśli dobrze wiedzie się najbogatszym, korzystają na tym także najbiedniejsi. To kolejny mit, który łatwo obalić. Zajrzyjmy znów do Stanów Zjednoczonych – wszelkie dane pokazują, że choć najbogatsi od prawie 40 lat – czyli początku rewolucji neoliberalnej – bogacą się jak nigdy, średniacy i najbiedniejsi stają się relatywnie biedniejsi.
A przecież mniej majętnych przekonywano, że oni również mają szansę zostać milionerami, więc nie powinni popierać wyższych podatków dla bogatszych. Odniosło to swój skutek, bo już John Steinbeck zauważył, że socjalizm w Ameryce się nie zakorzenił, bo ludzie nie uważali się za wyzyskiwany proletariat, ale milionerów w chwilowych tarapatach.
Podatki są w twoim interesie!
I tu wracamy do sondażu CBOS. Poparcie dla daniny społecznościowej i szerzej dla większych podatków dla najbogatszych, pokazuje, że ludzie coraz mniej w te wszystkie kapitalistyczne bajeczki dla grzecznych dzieci wierzą. Zaczyna chyba docierać do Polaków, że niskie podatki dla bogatych nie są w ich interesie. Nie wiem, czy wynika to z przekonania, że wielkie majątki zdobywa się wyłącznie w nieuczciwy sposób, czy ze wzrostu świadomości, że z podatków finansowane są usługi publiczne takie jak edukacja czy służba zdrowia, a jakość tych usług zależy od tego, ile przeznaczamy na nie pieniędzy.
Być może cieplejszy stosunek do podatków wynika też z tego, że wreszcie zauważamy, że one do nas wracają. Najlepiej widać to chyba po 500+, który to program poza pozytywnymi społecznymi skutkami ma także ogromne walory edukacyjne. Chcemy, żeby kolejki do lekarzy były krótsze? Powinniśmy oczekiwać, że na służbę zdrowia będzie płynąć więcej pieniędzy. A tych pieniędzy nie będzie, jeśli nie pozyskamy ich z podatków. Powinniśmy więc oczekiwać, że ludzie bardziej majętni będą bardziej dokładać do wspólnego budżetu.
Post scriptum
I jeszcze jedna refleksja na koniec. Za zwiększeniem podatków dla bogatych są w zdecydowanej większości zwolennicy Prawa i Sprawiedliwości. Tym bardziej mnie dziwi, że rząd Morawieckiego, zamiast wprowadzić podatki progresywne, uzależnione od dochodów, woli wprowadzać podatki pośrednie, które w dużej mierze uderza w jego własny elektorat. Najwyraźniej jeszcze do niego nie dotarło, że w neoliberalne bajki o podatkach wierzy coraz mniej ludzi.