„Dobra zmiana” nie wymyśliła tu jednak prochu. Nie ona pierwsza szuka pieniędzy do budżetu w podatkach pośrednich. Już poprzednicy pod wodzą Jacka Rostowskiego szukali pieniędzy do budżetu w podwyższaniu VAT (który miał zostać obniżony już 5 lat temu, ale nawet PiS się do tego nie kwapi), podatku od samochodów służbowych, imprez pracowniczych czy korzystania z firmowej komórki. Głupich pomysłów nie brakowało.
Nikt – może poza pogrobowcami Korwin-Mikkego – nie kwestionuje faktu, że budżet państwa potrzebuje pieniędzy, ale taka podatkowa partyzantka i PiS, i PO, wynika ze zwykłego tchórzostwa rządzących. Łatwiej bowiem po cichu wprowadzić kilka opłat to tu, to tam, niż szukać pieniędzy w podatkach bezpośrednich – PIT i CIT. Dzięki neoliberalnej propagandzie Leszka Balcerowicza mamy w Polsce przekonanie, że podatki dochodowe i od działalności gospodarczej są czystym złodziejstwem i jakiekolwiek próby podniesienia ich dla co bogatszych Polaków traktowane są jako restytucja komunizmu. Jest to oczywistą bzdurą, bo uzależnienie wysokości danin wpłacanych na rzecz państwa od wysokości zarobków jest fundamentem większości najbardziej rozwiniętych krajów świata. Nawet w Stanach Zjednoczonych jest siedem stawek PIT. Nie mówiąc już o państwach skandynawskich, Niemczech czy Francji, w których podatki progresywne mają się świetnie.
Nasi politycy boją się jednak PIT i CIT ruszać, choć jednocześnie muszą mierzyć się też ze społecznymi oczekiwaniami co do sprawności państwa. Gdzieś trzeba na to znaleźć pieniądze, więc tchórzliwie szukają ich w podatkach pośrednich, które uderzają w biedniejszych, zamiast poszukać funduszy w głębokich kieszeniach tych, którym wiedzie się lepiej. Robił tak Rostowski, robi Morawiecki i bez wątpienia będą tak robić jego następcy. Ukąszenie balcerowiczowskie trzyma, niestety, mocno.