Każde miejsce pracy wytworzone przez zagranicznych inwestorów jest przez naszych rządzących traktowane jako manna z nieba. Ci robią więc wszystko, żeby przyciągać jak najwięcej takich inwestycji i nie zastanawiają się, czy jest w tym szaleństwie jakaś metoda. Do Polski w głównej mierze napływają inwestycje wymagające niskich kompetencji od pracowników, czyli także mniej warte. Aby ten strumień trwał, politycy dwoją się i troją, żeby utrzymać jak najniższe pensje, które budują naszą przewagę konkurencyjną.
Jakiś rok temu Ministerstwo Gospodarki wypuściło film promujący inwestycje w naszym kraju, w którym z dumą informowało, że choć produktywność polskich pracowników rośnie, to koszty ich pracy nadal są bardzo niskie. Brawo! Do tego tworzymy specjalne strefy ekonomiczne, w których oferujemy inwestorom śmiesznie niskie podatki lub z płacenia podatków w ogóle ich zwalniamy. Tworzą więc nie tylko śmieciowe miejsca pracy, ale także nie dają nic państwu, korzystając przy tym z wytworzonej przez nie infrastruktury i wykształconych przez nie pracowników. A kiedy już przestanie się im opłacać utrzymywanie firmy w Polsce, po prostu się zwiną i uciekną tam, gdzie jest taniej.
Nikt nie rozumie, że aby nasza gospodarka się rozwijała i aby nasz kraj nie zamienił się w Bangladesz Europy, trzeba ściągać do Polski inwestycje z nowoczesnych branż, które nie tylko oferują wyższe pensje, ale także prawdziwy skok cywilizacyjny oparty na innowacjach. Historia kapitalizmu uczy, że tylko społeczeństwa innowacyjne doświadczają wzrostu dobrobytu.
Czego jednak oczekiwać, skoro nasi decydenci to ekonomiczni analfabeci? Jak bardzo, pokazał minister gospodarki Janusz Piechociński. Kiedy Amazon ogłosił, że stworzy w Polsce swoje centrum logistyczne, Piechociński wyraził nadzieję, iż ta inwestycja "przyczyni się do dalszego rozwoju gospodarczego naszego kraju". Tylko na czym ten rozwój miałby być oparty? Na rozkładaniu towaru na półkach za marne grosze?