Rafał Ziemkiewicz, Tygodnik Do Rzeczy
Donaldowi Tuskowi udało się zgromadzić dużą frekwencję na marszu. Poszło to też sprawnie organizacyjnie. Ważne jest też to, że, jak na ten moment, nie słyszałem o żadnych ekscesach, które podparłyby narrację PiS-u, że to marsz nienawiści. Niewątpliwie ten niedzielny marsz w Warszawie to wielki sukces Donalda Tuska i Platformy Obywatelskiej, ale łyżką dziegciu w tej beczce miodu dla szefa PO powinno być to, że to sukces odniesiony dzięki PiS-owi, i w gruncie rzeczy sukces Tuska jest też jakoś sukcesem Jarosława Kaczyńskiego. Celem tego marszu nie jest przecież wygrana z PiS, bo marszami się nie wygrywa wyborów parlamentarnych i prezydenckich, ale celem jest umocnienie i zabetonowanie przywództwa Donalda Tuska nad obozem anty-PiS. Co do pozostałych liderów opozycji, to sądzę, że Władysław Kosiniak – Kamysz wróci zapewne z podwiniętym ogonem do PO, Szymon Hołownia w ciągu najbliższych tygodni najpewniej przestanie się z kolei liczyć. Z punktu widzenia PiS-u, Tusk jest gwarantem tego, że kampania wyborcza będzie plebiscytem, które rządy były i są lepsze: czy PO, czy PiS. A nawet ważniejsza jest polaryzacja na linii Jarosław Kaczyński – Donald Tusk, czy nawet Donald Tusk – Mateusz Morawiecki. Dla PiS idealny układ to byłaby walka Donald Tusk – Mateusz Morawiecki.
Cel Tuska jest jeden: ma być jedna lista i to będzie lista PO na którą na swoich warunkach wpuści innych albo nie będzie w ogóle wpuszczał. Logika tej kampanii będzie taka, że na ostatniej prostej Donald Tusk będzie się starał zmarginalizować Lewicę albo zmusić do tego, żeby weszła na listy Platformy, a PiS będzie niszczył Konfederację, co jest jednym z celów komisji ds. wpływów. Kaczyński walczy o trzecią kadencję. Tusk walczy o powrót do Europy, którego może dokonać tylko, jeśli będzie niekwestionowanym przywódcą obozu anty-PiS.
I na koniec: gdyby zdolność organizowania wielkich manifestacji przekładała się na sukcesy polityczne i wyborcze, to Polską od lat rządziłoby stowarzyszenie Marsz Niepodległości. Notował Kamil Szewczyk
Sławomir Sierakowski, Krytyka Polityczna
Znając białoruskie protesty, które były ogromne, ponad półmilionowe, zakładałem, że dopiero marsz, który będzie liczył więcej niż 400 tysięcy osób, będzie tzw. game changerem. Wtedy Polacy mogliby się policzyć, zobaczyć jak dużą dysponują siłą i uwierzyć w wyborczy sukces. 200-250 tysięcy widzieliśmy wielokrotnie, takie wydarzenia rozchodziły się po kościach, nie zmieniały niczego. Upraszczając: więcej niż 400 tysięcy przywraca wiarę w sukces, mniej niekoniecznie. I wydaje się, że ten próg został właśnie osiągnięty, mamy punkt zwrotny, mamy ten wyczekiwany przez opozycję game changer. Opozycja dotąd przegrywała ten wyścig do wyborów z PiS-em, a teraz prowadzi. Zobaczymy to wkrótce w sondażach. Platforma Obywatelska powinna nadgonić dystans do Prawa i Sprawiedliwości, osiągając poparcie na poziomie co najmniej 30 procent. Pozostałe partie, Polskie Stronnictwo Ludowe i Polska 2050, a także Lewica mogą odnotowywać procentowe straty. A jeżeli wkrótce okazałoby się, że Trzecia droga Władysława Kosiniaka Kamysza i Szymona Hołowni spadnie do poziomu około 8%, mocno zmieni się dynamika partyjna. W takiej sytuacji wróciłby temat wspólnych list, a to fatalna wiadomość dla partii rządzącej i Jarosława Kaczyńskiego. Jedna lista byłaby początkiem końca PiS-u u władzy. Generalnie na marszu nie było widać zbyt wielu polityków. Można powiedzieć, że politycy się posunęli i zostawili miejsce Polakom. Najbardziej było widać zwykłych ludzi i ich przemowy. To bardzo dobry ruch.