Sejm zdecydował o tym w piątek. Przyjęta ustawa zakłada, że Polacy zarabiający powyżej 10 tys. zł miesięcznie będą płacili składki emerytalne przez cały rok (19,5 proc. miesięcznie od pensji). Obecnie przestają je odprowadzać po przekroczeniu w danym roku określonego pułapu zarobków - trzydziestokrotności średniej pensji (czyli około 120 tys. zł brutto). Z jednej strony budżet państwa ma zyskać na tym 5,2 mld zł rocznie, ale z drugiej ci, których dotyczą te przepisy, zyskają prawo do gigantycznych wręcz emerytur. I to po kilku latach. - Zgodnie z obowiązującymi przepisami wysokość składki wpływa na wysokość przyszłej emerytury. Czyli prezes państwowej spółki, który zarabia np. 100 tys. zł, wygeneruje w ciągu czterech lat kadencji składkę emerytalną wyższą niż po 30 latach pracy za średnią krajową - wylicza ekonomista Robert Gwiazdowski (57 l.) z Centrum im. Adama Smitha. Dla przykładu wzięliśmy prezesa Jastrzębskiej Spółki Węglowej Daniela Ozona, którego maksymalne zarobki za 2017 r. firma Sedlak & Sedlak oszacowała na astronomiczną kwotę 132 tys. zł miesięcznie. Po czterech latach prezes JSW zgromadziłby na koncie emerytalnym 1,2 mln zł, czyli tylko za czas pracy w tej spółce dostawałby po 5 tys. zł emerytury miesięcznie! Zwykły obywatel o takiej kwocie może jedynie pomarzyć. Zarabiając 4 tys. zł przez cztery kolejne lata wypracowałby emeryturę wynoszącą. jedynie 155 zł miesięcznie. - Już dziś mówi się o zróżnicowaniu emerytur, ale w przypadku rozwiązań rządu różnice tylko się pogłębią - uważa Jeremi Mordasewicz (65 l.), doradca zarządu Konfederacji Lewiatan, były członek rady nadzorczej ZUS. - W momencie, kiedy ktoś będzie dostawał 1 tys. zł, a inna osoba 10 tys., nie będzie na to przyzwolenia społecznego - dodaje.
ZOBACZ TAKŻE: PiS chce wymienić członków PKW jeszcze przed przyszłorocznymi wyborami?