Najkrócej rzecz biorąc, sprawy mają się tak. Oto jest sobie żonaty i dzieciaty pan poseł partii społecznie konserwatywnej, który z podkreślania tradycyjnych wartości zrobił swój oręż. Ten poseł wszedł w jakiś rodzaj chyba zbyt bliskiego kontaktu z pewną panią. Czy gazety mają prawo o tym pisać? Tak – ponieważ stoi to w jawnej sprzeczności z tym właśnie, co najchętniej pan poseł głosi. Gdyby była to dla niego sprawa drugo- lub trzeciorzędna, czepianie się prywatnych wyczynów miałoby małe uzasadnienie.
Jest sobie pani, której elukubracje, roznegliżowane zdjęcia, wywiady z nią banalnie łatwo znaleźć w sieci. Nawet mało doświadczony internauta już po lekturze pierwszej strony wyników wyszukiwania stwierdzi, że ma do czynienia z osobą… powiedzmy: specyficzną.
A teraz sedno sprawy: pan poseł Pięta jest członkiem sejmowej Komisji Służb Specjalnych. Bardzo szczególnej komisji, obradującej zwykle za zamkniętymi drzwiami. Żeby w niej zasiadać, trzeba mieć certyfikat dostępu do informacji niejawnych. Jej członkowie mogą być na różne sposoby podchodzeni przez obce służby, z szantażem obyczajowym włącznie. Niezależnie od tego, jakie były motywacje „Czarnej Pantery”, poseł Pięta powinien był uwzględnić, że mogą być właśnie takie i powinien był się trzymać z daleka.
Nie zrobił tego, co świadczy bardzo kiepsko o nim samym, ale też – i tu właśnie pojawia się wspomniany, rzadko rozważany aspekt sprawy – o tych, którzy go do Komisji ds. Służb wsadzili, czyli o kierownictwie Klubu PiS. Uleganie czarowi pierwszej z brzegu modelki nie świadczy dobrze ani o stabilności emocjonalnej, ani o zdolnościach intelektualnych, ani o rozeznaniu w zagrożeniach. Czy kierownictwo partii nie wiedziało, jaki jest poseł Pięta? Czy nie miało do komisji lepszych kandydatów? Czy polskie państwo nie jest w stanie otoczyć członków tejże komisji skuteczną ochroną kontrwywiadowczą?
To są pytania znacznie istotniejsze niż szczegóły prywatnej relacji „Czarnej Pantery” z posłem partii rządzącej.