Wbrew pozorom nie jest pewne, czy najbardziej liczące się partie przystąpią do wyścigu w niezmienionej postaci. Czy na przykład PO zaakceptuje zwolenników Janusza Palikota na swoich samorządowych listach wyborczych? Czy w wyborach sejmowych wystartuje z nim czy bez niego? Janusz Palikot otwarcie zapowiada, że jeśli PO się nie zmieni, to on założy własną partię.
Patrz też: Leszek Miller: Pilot Miłosz uratował nam życie, prokuratura chce wznowienia procesu
Zakładanie nowej partii to pomysł ryzykowny, do tej pory coś takiego udało się tylko Donaldowi Tuskowi, który wespół z Andrzejem Olechowskim i Maciejem Płażyńskim zbudował tratwę ratunkową dla rozbitków po AWS, czyli właśnie PO. Wkrótce z "trzech tenorów" został tylko Tusk - jako solista, dyrygent i impresario. Czy Janusz Palikot może myśleć o podobnym powodzeniu? Myśleć może. Marek Borowski też jest inteligentny i też był popularny, a mimo to zamiast lidera poważnej partii stał się synonimem nożownika, który wbił nóż w plecy własnemu środowisku politycznemu. Ja też obraziłem się na SLD, chciałem błysnąć swoją partią i wiadomo, jak to się skończyło.
Tuskowi się udało, bo Platforma była nadzieją na polityczne trwanie dawnych ludzi Buzka i Krzaklewskiego. Nad PO nie wisi widmo klęski, nikt nie ma powodu uciekać z okrętu, który nie tonie. Palikot musiałby więc liczyć na środowiska spoza PO. Co ma im do zaproponowania? Jako przewodniczący sejmowej komisji "Przyjazne Państwo" nie ma na koncie wielkich sukcesów. Trochę skeczów i bon motów na temat prezydenta nieboszczyka oraz jego zombie bliźniaka to może być za mało, żeby porwać masy.
Przeczytaj koniecznie: Leszek Miller: Lenin wiecznie żywy
Inna jest sytuacja rewizjonistów z PiS. Ich okręt akurat nabierając wody, płynie na skały, kapitan zaś woła "tak trzymać!". Żeby nie pójść razem z nim na dno, trzeba go oderwać od steru. Dysydenci muszą tylko dobrze mierzyć siły na zamiary, bo przecież wódz ma swoich ślepo oddanych janczarów. Skalkulować też należy oburzenie biskupów, ale jak sądzę w tym przypadku po prostu życie zrobi swoje. Gdy wraz z zejściem prezesa ze sceny zejdzie do grobu widmo arcybiskupa Wielgusa, pewnie i oni odetchną z ulgą, że już nikt nie będzie ich walił teczką po głowie.
Zgoła inna jest sytuacja w PSL. Prezes poniósł klęskę wyborczą, którą można porównać tylko z 6:0 polskich piłkarzy z Hiszpanią. Powinno to być dzwonem alarmowym dla członków tej partii, ale odezwał się tylko Janusz Piechociński. Natomiast polskiej wsi wynik i pozycja prezesa nie spędza snu z powiek. Jeśli ten nastrój da o sobie znać w najbliższych wyborach samorządowych, to potem przyniesie zielony pomór w wyborach sejmowych. Możemy więc być świadkami końca zapotrzebowania na ostatnią już partię klasową niezależnie od umiejętności i kompetencji lidera, które nie są wszak małe.
Wygląda na to, że najbardziej przewidywalny jest SLD. Grzegorz Napieralski jest na fali, Olejniczak i Kalisz są przeciwnikami folklorystycznymi, innych dysydentów nie ma. A nawet gdyby byli, to - jak to przed wyborami - pójdą po rozum do głowy i z przewodniczącym nie zadrą. Jeśli więc Napieralski doda do swojego programu oprócz odważnej walki o prawa ubogich i świeckie państwo rynkowy manifest gospodarczy, to może tylko zyskać.