Dr Rafał Chwedoruk: Najnudniejsza kampania ostatniego 25-lecia

2015-04-07 4:00

- Bądźmy ostrożni, w drugiej turze wyborów kandydaci będą musieli mówić głównie to, w co sami nie wierzą - mówi politolog dr Rafał Chwedoruk.

"Super Express": - Do wyborów prezydenckich zostało niewiele ponad miesiąc. Dotychczasowa kampania jest jednak bezbarwna, chaotyczna, a nawet niezauważalna. Brak w niej dyskusji na ważne społecznie tematy, co raczej nie dziwi. Nie ma jednak nawet wojny na haki! A to już bardziej zaskakuje. Czyżby partie potraktowały te wybory jako smutny obowiązek? A może ze smaczkami czekają na później?

Dr Rafał Chwedoruk: - Praktyka pokazuje, że zawsze największe smaczki trzymane są na czas przed II turą. Po to, by przedstawić je opinii publicznej w takim momencie, w którym przeciwnik nie będzie zdolny przygotować spójnej odpowiedzi. Natomiast fakt, że ta kampania może sprawiać wrażenie pewnej rutyny, wynika przede wszystkim z kolizji terminów.

- Za dużo wyborów w jednym roku?

- Tak. Chwilę po prezydenckich mamy wybory parlamentarne, które są dużo ważniejsze. Inna sprawa, że pozycja prezydenta w polskim systemie politycznym jest na tyle niedookreślona, że na dobrą sprawę nie bardzo wiadomo, po co te wybory się odbywają. Widać wyraźnie, że rywalizacja o fotel prezydenta ma charakter kompletnie bezideowy. Koncentrujemy się na wizerunku. Można w czasie kampanii nie powiedzieć nic ważnego, a mieć przewagę w sondażach. Liczy się głównie czarny PR, co pokazuje dyskusja wokół SKOK-ów, która jest niczym więcej jak jedynie próbą pogrążenia jednego z kandydatów.

- To dotąd jedyna sprawa, która była przedmiotem ostrzejszej wymiany ciosów. PO stara się dowieść winę Dudy za opóźnienia objęcia SKOK-ów nadzorem finansowym, a z drugiej PiS sugeruje, że to prezydent Komorowski jest autorem afery. Bratał się z WSI, której byli agenci są za upadek jednej ze SKOK odpowiedzialni. Tylko czy SKOK-i to dobra broń? To skomplikowane kwestie finansowe, dla wyborców nieczytelne.

- Najdobitniej widać to w sondażach. Tylko najwierniejsze fankluby kandydatów emocjonują się tą sprawą. Reagują jak kibice klubów piłkarskich, siedzący niezależnie od pogody za bramką. Reszta obywateli nie bardzo rozumie, o co w tym wszystkim chodzi. Zresztą ta sprawa znakomicie kontrastuje z tym, co tak naprawdę interesuje Polaków. Badania pokazują, że w czołówce lokują się problemy służby zdrowia czy bezrobocia. Dopiero dalej są inne kwestie. Tymczasem ogromna część przekazu kandydatów kompletnie je pomija.

- Czemu kandydaci wolą to pomijać? Wydaje się, że mówienie o tym, co interesuje ludzi, to kampanijny samograj.

- Widzę tu kilka przyczyn. Po pierwsze, nie wszyscy kandydaci mają równe szanse w przebiciu się ze swoim przekazem do opinii publicznej. Ci, którzy nie mają z tym problemu, zwłaszcza ci najsilniejsi, nie zawsze mają interes w podejmowaniu tematów, w których kontrkandydaci mogliby im zabierać głosy. Pamiętajmy też, że tego typu wybory koncentrują swoje wysiłki na niszowych grupach. Doskonale pokazuje to przykład Stanów Zjednoczonych.

- W jaki sposób?

- W tak spersonalizowanych wyborach wyniki w poszczególnych okręgach znane są już wcześniej. I kandydat, żeby wygrać, musi dotrzeć do tego, co się w USA nazywa "swing states". Czyli takich stanów, w których żaden z kandydatów nie ma znaczącej przewagi. Stąd walka w Ameryce toczy się o te kilka stanów i w związku z tym podnosi się problematykę atrakcyjną dla wahających się wyborców, ale niekoniecznie dla całego kraju.

- Jak to przekłada się na prowadzenie kampanii w Polsce?

- Dobrym przykładem jest nagłośnienie sporów światopoglądowych. Tak zwana konwencja antyprzemocowa czy in vitro. Te kwestie nie jawią się Polakom jako fundamentalne, ale są nagłaśniane w sposób zupełnie niewspółmierny do swojego znaczenia. Tymczasem w tle mamy naprawdę istotne sprawy, które wiążą się w jakimś stopniu z prerogatywami prezydenta. Chodzi tu między innymi o fundamentalną sprawę transatlantyckiej umowy o wolnym handlu ze Stanami Zjednoczonymi, która ma szansę stać się jednym z największych skandali w XXI w.

- Jakoś nie obiło mi się o uszy, żeby któryś z kandydatów w Polsce o tej kwestii się wypowiadał. Choć rzeczywiście, jest ryzyko, że ta umowa wchodząc w życie, ograniczy siłę demokratycznych rządów na rzecz międzynarodowych korporacji.

- Prezydent Komorowski się wypowiedział. Jednym zdaniem stwierdził, że popiera tę umowę. Reszta milczy. A przecież negocjuje się za zamkniętymi drzwiami coś, co ma ustrojowe znaczenie! Coś, co może spowodować rewolucję niekoniecznie dla Europejczyków korzystną. Mało też dyskutuje się o zmianach w polityce obronności wprowadzonych przez prezydenta. Przenosi się w nich odpowiedzialność za obronność kraju w czasie wojny z MON do Pałacu Prezydenckiego. To może sygnalizować powrót do złych praktyk z lat 90., kiedy szczególnie Lech Wałęsa walczył o jak największe uprawnienia dla siebie jako głowy państwa.

Zobacz: Zdaniem Naczelnego: Jak Pani śmie, Pani Profesor?

- Kandydat Duda jakoś tego nie zauważył. Bardziej interesuje go euro czy domniemane konszachty z WSI. Wraca też sprawa polowań. Portale prawicowe zasugerowały, że Komorowski jest jak Clinton, który palił marihuanę, ale się nie zaciągał. Prezydent stwierdził, że na polowania chodzi, ale nie strzela.

- Jasne, że lepiej, żeby prezydent nie polował na nikogo i na nic. Trudno jednak, żeby kwestia polowań była głównym kryterium oceny kandydata na prezydenta. To, że się to w kampanii podnosi, pokazuje nie tylko jej folklorystyczny charakter, ale także to, że mamy do czynienia z najnudniejszą i najbardziej jałową intelektualnie kampanią w ostatnim 25-leciu. Z łezką w oku można wspominać spot z pustoszejącą lodówką, który przynajmniej kazał nam się zastanowić, o co z podatkami chodzi. Teraz rozmawiamy o polowaniach i SKOK.

- Mamy regres debaty politycznej?

- Cóż, jeśli czasami się dziwimy, dlaczego legitymizacja polskiej polityki jest tak niska, to ta kampania daje nam pewne wyjaśnienie. Oczywiście, mamy inflację kampanii w naszym kraju. Od 2005 roku pobiliśmy chyba rekord w ich ilości. Przy czym pamiętajmy, że w jakimś sensie były to lata formujące, tzn. elity polityczne kształtowały się od nowa. To z kolei oznacza burzliwość wydarzeń. Mamy prawo być tym zmęczeni. Nie usprawiedliwia to jednak miałkości naszej polityki. Wspominaliśmy już o ważnych dla społeczeństwa tematach, których politycy w kampanii nie podejmują. Proszę zwrócić uwagę, że w Wielkiej Brytanii właśnie zaczyna się kampania parlamentarna i tam głównym tematem jest służba zdrowia.

- Tam politycy przynajmniej wiedzą, po co są wybierani?

- Właśnie. Trudno sobie wyobrazić, żeby rzeczone SKOK-i były skokiem wzwyż polskiej polityki.

- Skoro kampania do końca będzie nierzeczowa i obfitująca w smakowite kąski bliżej ostatecznych rozstrzygnięć... To co będą sobie dwaj główni kandydaci wyciągać, aby się nawzajem pogrążyć?

- Pałac Prezydencki będzie próbował podważyć autentyzm Andrzeja Dudy jako kandydata PiS, czyli partii, która budząc kontrowersje, kojarzyła się jednak z formacją ideową. Stąd nagłaśnianie SKOK-ów, by pokazać, że politycy PiS nie są wcale tacy bezinteresowni w swojej służbie krajowi. Ten wątek, już bez SKOK-ów, będzie zapewne pogłębiany.

- Co zrobi sztab Dudy?

- PiS będzie mógł posuwać się po dwóch azymutach. Z jednej strony będzie znany już podział na Polskę solidarną i liberalną. Chociaż PO ma polityczną większość, to jeśli zapytać Polaków, czy popierają bezpłatną służbę zdrowia i edukację, to będzie ich znacznie więcej niż wyborców Platformy. Druga ścieżka będzie zakładać podnoszenie kwestii pokoleniowej. PiS będzie się starał przedstawić Dudę jako kogoś, kto przebija szklany sufit nad głowami ludzi młodych i w średnim wieku. Z drugiej strony sztab Dudy będzie chciał przedstawić Komorowskiego jako tego, który okopał się w biurokracji czy układach polityczno-biznesowych. PiS będzie musiał wyważyć, czy bardziej będzie chciał swój elektorat poszerzyć o wyborców socjalnych czy młodzieżowych o skrajnie liberalnych poglądach. Jakkolwiek by było, musimy pamiętać o specyfice II tury...

- Czyli?

- W II turze wyborów kandydaci muszą mówić to, w co sami niezbyt wierzą. Tak jak w 2010 roku nastąpił nagły przypływ ciepłych uczuć Jarosława Kaczyńskiego do Edwarda Gierka. Jeśli więc kiedyś powinniśmy traktować wypowiedzi polityków z bardzo dużym przymrużeniem oka, to właśnie wtedy.

Sprawdź też: Tomasz Walczak: Giertych łączy PO i PiS