Uważaliśmy i uważamy, że osoba, która poddaje się szantażowi, nie może być politykiem, ponieważ jest niebezpieczna dla państwa. Wówczas, ku naszemu zdziwieniu, za senatorem solidarnie stanęły prawie wszystkie środowiska, w tym część dziennikarzy. Jeden z publicystów domagał się nawet kary więzienia dla mnie za ujawnienie afery, która miała także swój obyczajowy wymiar. Prokuratura wszczęła śledztwo w sprawie nakłaniania do zażywania narkotyków, ale miała związane ręce, ponieważ Senat nie uchylił mecenasowi Piesiewiczowi immunitetu. W następnej kadencji ten znany adwokat nie zasiadł w ławach parlamentarnych. Możliwe stało się sporządzenie aktu oskarżenia, powstał na początku 2012 roku.
Zarzut dotyczył posiadania kokainy i nakłaniania do zażycia jej dwóch kobiet, które gościły w domu wtedy jeszcze senatora. Moment zażywania białego proszku przez polityka został nagrany przez szantażystki, a prokuratura i sąd są w posiadaniu filmu. Z ustaleń prokuratury wynikało, że jedna z kobiet zażyła kokainę, a druga odmówiła. Zeznania kobiet zostały uznane przez śledczego za logiczne, spójne i wiarygodne. W organizmie tej, która miała narkotyki zażyć, wykryto ślady kokainy. Senator odmówił poddania się badaniom, obciął też włosy, w których teoretycznie mogła ona zostać wykryta.
W grudniu 2013 roku zapadł pierwszy wyrok. Sąd uniewinnił Piesiewicza. Fragmenty uzasadnienia, do których dotarliśmy (wyrok z powodu wątku obyczajowego toczył się za zamkniętymi drzwiami), mogą budzić zdziwienie. Sąd uznał między innymi, że "Zgodnie z zasadami współżycia społecznego nie sposób jest przyznać, że Krzysztof Piesiewicz (osoba sprawująca funkcję publiczną) szukała na siłę kontaktu z nieznaną osobą, przypadkowo napotkaną na ulicy, czy też zaczepiał ją, natomiast wiarygodne jest to, co powiedział oskarżony, że zachowanie Joanny D. zasugerowało mu, że się już gdzieś spotkali, czego on mógł nie pamiętać z uwagi na tryb życia, więc nie chciał być wobec zaczepiającej go kobiety niemiły i podjął z nią konwersację". I dalej: "Nie sposób jest uznać, iż osoba piastująca funkcję publiczną pytała przypadkowo napotkaną na ulicy osobę, czy mogłaby załatwić środki odurzające - tym samym narażając siebie nie tylko na utratę reputacji, ale także utratę piastowanego stanowiska i wieloletniego dorobku zawodowego". Gdyby konsekwentnie przyjąć rozumowanie sądu, nie można by przyznać, że senator robił w swoim domu to, co robił, a co zostało przez szantażystki uwiecznione na filmach.
Wyrok uniewinniający został zaskarżony przez prokuratora, który w apelacji stwierdził, że wiarygodność zeznań szantażystek została podważona przez sąd bezpodstawnie. Sąd drugiej instancji w 2014 roku uchylił w części ten wyrok i nakazał sprawę rozpatrzyć raz jeszcze, ale w uzasadnieniu znów znalazło się dziwne sformułowanie: "Za niedopuszczalne uznać należy stwierdzenie winy osoby o nieposzlakowanej opinii, która całym swoim dotychczasowym życiem dawała świadectwo wysokich kwalifikacji moralnych". Sądy nie były w stanie ustalić, czy proszek, który zażywał senator, był kokainą, czy też nie. W tej sprawie powołano eksperta, który stwierdził: "W tym przypadku kluczowe były twierdzenia biegłego Ryszarda J., który wskazał jednoznacznie, iż nie jest możliwe wzrokowe ustalenie składu chemicznego widzianej substancji".
Kilka dni temu zapadł trzeci już wyrok w tej sprawie. Również nieprawomocny. Zdumiewający i niezrozumiały także dla prawników. Sąd skazał byłego senatora Platformy Obywatelskiej na karę grzywny w wysokości 10,5 tysiąca zł za "nieudolne usiłowanie posiadania" kokainy, której nie miał, oraz za "nieudolne usiłowanie udzielenia kokainy". Czytelników, którzy nie rozumieją, o co chodzi, uspokajam: nikt nie wie.
Na koniec pytanie, które pozostanie bez odpowiedzi: czy gdyby procesy sądowe nie dotyczyły ważnego prawnika i polityka, miałyby taki sam przebieg, czy też nie? O ciągu dalszym sprawy będziemy informować.