„Super Express”: – Jack czy Albrecht?
Jack Barsky: – Jack.
– Co stało się z Albrechtem?
– Zmarł śmiercią naturalną i zmartwychwstał jako Jack.
– Kiedy zmarł? W momencie, kiedy KGB zapukało do jego drzwi w akademiku?
– Jeszcze nie wtedy. To było sondowanie. Pytanie, czy chciałbym pracować dla Sowietów. Dopiero półtora roku później w Berlinie wysoki oficer KGB zapytał: „Wchodzisz w to czy nie?”. Kiedy udzieliłem twierdzącej odpowiedzi, wiedziałem, że nigdy już nie będę Albrechtem Dittrichem – dobrze zapowiadającym się chemikiem robiącym karierę w NRD, ale wkrótce będę pracował gdzieś indziej pod przykrywką, pod innym nazwiskiem, z inną biografią.
– Czemu KGB zainteresowało się chemikiem z uniwersytetu w Jenie?
– Byłem wyróżniającym się studentem ze stypendium im. Karola Marksa, które w NRD przyznawano najbardziej perspektywicznym osobom. Od drugiego roku studiów byłem członkiem partii. To automatycznie umieszczało mnie w sferze zainteresowań służb. Podobnie jak CIA interesowało się przede wszystkim studentami najlepszych amerykańskich uczelni, tak i KGB szukało swoich przyszłych szpiegów wśród najlepszych.
Książka Jacka Barsky'ego pt. "W głębokiej konspiracji":
– Po co im był ktoś z NRD? Chyba na brak swoich ludzi nie narzekali.
– Najzabawniejsze jest to, że nigdy mi tego wprost nie powiedzieli. Podejrzewam, że początkowo chcieli mnie wysłać jako szpiega do RFN. Bo któż będzie tam lepszym szpiegiem niż Niemiec? Potem zorientowali się chyba, że mam talent do języków i postanowili go wykorzystać, żeby przerzucić mnie do Stanów Zjednoczonych. Tym bardziej że w Niemczech Zachodnich mieli już setki szpiegów, nawet wśród niemieckiej elity politycznej. Woleli wykorzystać mnie inaczej.
– Żeby udawał pan rodowitego Amerykanina. Przyznam, że to dość szalony plan.
– Marzyło im się odbudowanie silnej siatki szpiegowskiej w USA. Pod koniec lat 40. i 50. mieli tam świetnie funkcjonujących agentów, którzy pozwolili im wykraść sekrety bomby atomowej. Ale po czasach antykomunistycznej krucjaty senatora McCarthy’ego zorientowali się, że nie mają tam wystarczająco dużo szpiegów. Kilka razy próbowali więc odtworzyć siatkę szpiegowską złożoną z tzw. „nielegałów”. Według byłego archiwisty KGB Wasilija Mitrochina Sowieci wysłali za ocean trzy fale szpiegów. Dwie pierwsze były katastrofą.
– Pan należał do trzeciej?
– Tak. Po latach okazało się, że było nas dziesięciu. Byliśmy ostatnią z nich. Jeszcze miesiąc temu nie znałem nikogo z nich. W końcu jednego z nich poznałem. Też był Niemcem. Co najzabawniejsze, pracując w Nowym Jorku, byliśmy przez jakiś czas prawie sąsiadami.
– Czemu się w ogóle pan na pracę dla KGB zdecydował? Wierzył pan w sprawę komunizmu? Robił pan to dla pieniędzy? A może tęsknił pan za bardziej ekscytującym życiem niż to, co oferowało NRD?
– Od razu wykluczmy jedno – nie robiłem tego dla pieniędzy. Nigdy mnie nie interesowały. Byłem jednak przekonanym komunistą. Wierzyłem w sprawę. Wiedziałem, że racja jest po naszej stronie. Dodajmy do tego zew przygody i chęć podróżowania po świecie. Byłem świetnym materiałem na rekruta KGB. A do tego czułem to samo co Kim Philby – jeden z najsłynniejszych radzieckich szpiegów w Wielkiej Brytanii. Kiedy zapytali go, czemu to zrobił, powiedział: „Kiedy najpotężniejsza organizacja chce, żebyś do niej dołączył, nawet się nad tym nie zastanawiasz”. Miałem wtedy 24 lata. Byłem niedojrzałym człowiekiem, a propozycja była zbyt dobra, żeby ją odrzucić. Wszedłem więc w to.
– Tak po prostu?
– Zawsze byłem ryzykantem, który najpierw działał, potem myślał. To zresztą chyba spodobało się KGB. Wiedzieli o tym i potrzebowali kogoś takiego jak ja – człowieka, który pędzi przez życie na złamanie karku i niespecjalnie przejmuje się konsekwencjami.
– Kiedy ogląda się kino szpiegowskie, KGB przedstawiane jest tam jako uosobienie zła, a jego agenci jako zimni, wyrachowani i brutalni ludzie. Pan wielu z nich poznał w Berlinie i Moskwie. Jacy byli naprawdę?
– Zupełną przeciwnością. Z wielu kagiebistów, który poznałem, nie polubiłem tylko dwóch. Reszta z nich była piekielnie inteligentnymi facetami. Powiem więcej, byli normalnymi i, jakkolwiek to zabrzmi, przyzwoitymi ludźmi.
– Władimir Putin, agent KGB w Dreznie, też może taki być?
– Nie znam go, ale umówmy się, że KGB nie wysyłało do NRD najlepszych swoich ludzi. Ci pracowali na Zachodzie. W krajach bloku wschodniego pracowali drugoligowi szpiedzy, którzy nie mieli zbyt wielkich zdolności, żeby sprawdzić się w trudnej pracy na terytorium wroga.
– Mówił pan, że uważał pan KGB za najpotężniejszą organizację świata. Ale po tym, co pisał pan na temat swojego treningu w roli szpiega, jakoś to nie wygląda na geniuszy zła.
– Rzeczywiście, czasami miałem wrażenie, że nie bardzo wiedzą, jak mój trening ma wyglądać. Zamiast dawać mi solidne lekcje, raczej zdawali się na moją inicjatywę. „Pomyśl o tym. Wymyśl coś” – to była ich najczęstsza wskazówka. Zresztą brak profesjonalizmu widać było przede wszystkim w czymś innym.
– W czym?
– Chcieli, żebym stał się prawdziwym Amerykaninem, ale nie bardzo wiedzieli, jak to zrobić. Nie miałem żadnego przygotowania kulturowego, żeby nie wyglądać na przybysza z innego świata. Takich rzeczy musiałem uczyć się sam już na miejscu.
– A plany mieli wobec pana wielkie. Podobno pańskim celem było śledzenie Zbigniewa Brzezińskiego i ludzi jemu podobnych.
– Tak, ale to było myślenie życzeniowe. Przybyłem do USA jako nikt. Jedynie z aktem urodzenia zmarłego człowieka. Bez dokumentów. Sam miałem zadbać o ich legalne zdobycie. Pracowałem jako goniec. Jak miałem przebić się do amerykańskich elit politycznych? Po prostu przyjść do instytucji, w których pracowali, i się z nimi zaprzyjaźnić? Chyba za dużo sobie wyobrażali.
– Ale mieli szczwany plan, jak tego dokonać.
– Chcieli, żebym legalnie zdobył amerykański paszport i z nim wyjechał do Szwajcarii, gdzie KGB chciało zrobić ze mnie milionera. Jako bogacz miałem wrócić do USA i wejść do elity. Była w tym jakaś logika, bo pieniądze otwierają wiele drzwi. Ale z tym paszportem nigdy się nie udało, więc cały plan spalił na panewce.
– I pewnego dnia Moskwa żąda pańskiego powrotu. Pan odmawia.
– Tak. Był rok 1988. Pisali, że grozi mi niebezpieczeństwo. Misja skończona, czas wracać. Ale wtedy miałem już córkę, której nie chciałem zostawiać w Ameryce, tak jak w NRD zostawiłem syna.
– I powiedział pan, że ma pan AIDS. Serio to im wystarczyło?
– Pamiętałem, że kiedy wracałem na krótko do Moskwy, ludzie w KGB mieli obsesję AIDS. Bali się tej choroby. Mówili, że trzeba zrobić wszystko, żeby nie dotarło to do ZSRR. Wykorzystałem to.
– I oni uwierzyli?
– Cóż, miałem świetną opinię. KGB mi ufało, bo nigdy ich nie zawiodłem. Wiedzieli, że mieszkam w jakiejś klitce w Nowym Jorku. A w Berlinie czekało na mnie 60 tys. dolarów, które zarobiłem jako szpieg. Do tego obiecali, że załatwią mi dom. Chyba im się nie mieściło w głowie, że mógłbym poświęcić takie wygody dla życia w biedzie. Mam też zresztą wrażenie, że KGB było wtedy zaaferowane sytuacją w Związku Radzieckim i tym, jak się w nowej, zbliżającej rzeczywistości ułożyć. Dali mi spokój.
– Nie bał się pan o życie? Wiedział pan, co robią ze zdrajcami – po prostu ich mordują.
– Tak, wiedziałem, że coś takiego może mi się zdarzyć. Przez jakiś czas żyłem w paranoi. Przez pierwszy okres po zerwaniu współpracy wykorzystywałem wszystkie umiejętności, żeby się przekonać, że nikt mnie nie śledzi. Okazało się, że nie. Trochę się zdziwiłem, ale poczułem ulgę.
– Litwinienko czy Skripal nie mieli tyle szczęścia. Myśli pan, że Putin chciał wykończyć tego drugiego? Zachód nie ma wątpliwości.
– To, co myślę, nie ma znaczenia. Liczy się to, co wiem. A nie wiem nic. Ci, którzy wiedzą, nie mogą nic powiedzieć. Mamy tu do czynienia z dwoma światami – światem szpiegów, w którym kłamstwo i tajemnice są cnotą, i świat realny, w którym wiemy, co się dzieje. Ale te dwa światy niespecjalnie się mieszają. Prawdy nie poznamy przez najbliższe 30–40 lat. A być może nie poznamy jej nigdy. Jak wielu tajemnic KGB.
– Kiedy patrzy się na pana życie, można w nim dostrzec wiele paradoksów. Z pomocą KGB zrobił pan prawdziwą karierę od „pucybuta do milionera”. Spełnił pan amerykański sen.
– Jest w tym wiele ironii. Przyjechałem do USA zniszczyć ten system, a udało mi się wykorzystać możliwości, które stwarzał, by robić karierę. Zaczynałem jak goniec, by potem skończyć studia i pracować w jednej z największych korporacji ubezpieczeniowych świata, w której piąłem się po kolejnych szczeblach kariery i układałem sobie życie w USA.
– I nie zwracał pan na siebie uwagi amerykańskich służb. Gdyby nie wspomniany Wasilij Mitrochin, pewnie do dziś FBI by o panu nie wiedziało.
– Rzeczywiście, po zerwaniu z KGB długo żyłem spokojnym życiem, nie podejrzewając, że gdzieś w Moskwie archiwista KGB kopiuje dokumenty bezpieki i niedługo przekaże je Brytyjczykom. To w nich były informacje o niejakim Jacku Barskym, który jako nielegal przeniknął do USA. Jak się potem dowiedziałem, FBI potraktowało sprawę śmiertelnie poważnie, bo nagle okazało się, że żyje sobie pod ich nosem radziecki szpieg. Nie wiedzieli, że zerwałem współpracę z Rosjanami. Podejrzewali, że jestem tzw. „śpiochem” i tylko czekam, żeby się uaktywnić. Po wielu miesiącach obserwacji w końcu zapukali do moich drzwi.
– Tak doświadczony szpieg dał się tak łatwo podejść?
– (śmiech) Sam się nad tym zastanawiam. Pewnie uważałem, że skoro nie rzucam się w oczy, nic mi nie grozi. Po prostu się rozluźniłem, skupiłem się na rodzinie i przestałem zwracać uwagę na to, co się wokół mnie dzieje. FBI łatwo mnie podeszło.
– Nie chcieli pana wydalić?
– Oczywiście, bałem się tego. Okazało się jednak, że oczekiwali ode mnie przede wszystkim współpracy. Przez kilka lat mówiłem im wszystko, co wiedziałem. To zresztą dzięki staraniom FBI dostałem w końcu amerykański paszport.
– A nie myślał pan o tym, co by było, gdyby jednak pan wrócił, kiedy Moskwa wzywała? Wie pan, że w Rosji byli szpiedzy mają się świetnie. Rządzą tym krajem i nawzajem pomagają sobie w robieniu karier i wielkich pieniędzy. Były agent Stasi Matthias Warnig jest dziś w zarządzie firmy Nord Stream. Więc może zamiast amerykańskiego snu spełniłby pan rosyjski sen – od kagiebisty do miliardera?
– Szczerze mówiąc, nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Teraz, kiedy mnie pan o to pyta, myślę sobie, że pewnie nic by z tego nie było. Nigdy nie miałem smykałki do polityki, więc pewnie bym w to nie poszedł. Ale mówię to jako osoba, która wiedzie szczęśliwe życie w USA – ma rodzinę, kochającą żoną i cudowne dzieci. Być może, gdybym wrócił pod koniec lat 80., patrzyłbym na świat inaczej. Może. Nigdy jednak nie poznam odpowiedzi na to pytanie. Tak jak nigdy nie dowiem się, w jakim miejscu byłbym dzisiaj, gdyby w 1969 r. nie zapukał do moich drzwi człowiek, sondując, czy miałbym ochotę pracować jako szpieg.
Rozmawiał Tomasz Walczak