Prof. Elżbieta Mączyńska

i

Autor: Tomasz Radzik Prof. Elżbieta Mączyńska Prezes Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego

30 lat "Super Expressu". W Polsce okazała się dzikim krajem pod względem gospodarczym? Ocenia prof. Mączyńska

2021-11-29 6:35

30 lat "Super Expressu" to okazja, by przyjrzeć się Polsce na przestrzeni tego czasu. Z okazji okrągłych urodzin naszej gazety rozmawiamy z wybitnymi intelektualistami o bilansie ostatnich trzech dekad. Tym razem rozmawiamy z prof. Elżbietą Mączyńską o blaskach i cieniach polskiej przygody z kapitalizmem. Co nam się udało, a co okazało się porażką? Czytajcie koniecznie!

„Super Express”: – Kiedy 30 lat temu ukazywał się pierwszy numer „Super Expressu” Polska starała się rozgościć w świecie gospodarki rynkowej. Heroiczna opowieść o tych czasach głosi, że budowaliśmy kapitalizm od zera, ale czy rzeczywiście? W spadku po PRL dostaliśmy uprzemysłowiony kraj z dobrze wykształconym industrialnym społeczeństwem mieszkającym w miastach. Trudno to nazwać surowym korzeniem, na którym wniósł się gmach kapitalizmu.

Prof. Elżbieta Mączyńska: – Rzeczywiście, ta opowieść o budowaniu od zera jest nieprawdziwa. Świetnie to zresztą przedstawił Marcin Piątkowski w książce pod symptomatycznym tytułem „Europejski lider wzrostu”, pokazując, z jakim kapitałem wkraczaliśmy w okres transformacji. PRL pozostawiła po sobie duże zasoby przede wszystkim wykształconych kadr, które zawdzięczaliśmy dość wysokiemu poziomowi oświaty w tamtych czasach. PRL stworzyła system edukacji od żłobka do studiów wyższych, co było ważnym czynnikiem sukcesów transformacji.

– Czemu to było tak istotne?

– Nawet jeśli ma się duże zasoby, a nie ma wykwalifikowanych ludzi, nie da się tych zasobów odpowiednio uruchomić. To dzięki kapitałowi ludzkiemu odejście od niewydolnego systemu gospodarczego z okresu PRL mogło tak szybko nastąpić. Zresztą pamiętajmy, że już przed okresem transformacji były podejmowane bardzo intensywne prace związane z urynkowieniem gospodarki. Kluczowa była ustanowiona w 1988 r. tzw. ustawa ówczesnego ministra Wilczka, określana też jako ustawa o wolności gospodarczej, zasadniczo zmniejszająca zakres koncesjonowania w gospodarce na rzecz zasady „wszystko dozwolone, co niezabronione”. Ustawa ta bardzo sprzyjała intensyfikacji podejmowania przez osoby prywatne rozmaitych przedsięwzięć gospodarczych. Sprzyjała zwłaszcza aktywizacji drobnych przedsiębiorców. Stanowiła znakomite podłoże przejścia od centralnie sterowanej gospodarki do gospodarki wolnorynkowej, co właśnie zaowocowało dużą dynamiką gospodarczą na początku lat 90. ubiegłego wieku. Zachęcała do rozwoju tzw. „inicjatywy prywatnej” w ramach poprzedniego nierynkowego systemu. To okazało się silnym impulsem do rozwoju prywatnej przedsiębiorczości. Nie było więc tak, że w kapitalizm skakaliśmy jak do pustego basenu.

Z wyjątkiem okresu stalinizmu w całym okresie gospodarki socjalistycznej ten sektor działał dość efektywnie, i to mimo wielu przeszkód i barier. Dlatego tak dobrze drobna przedsiębiorczość odnalazła się już po 1989 r., w realiach nowego systemu

– Początek lat 90. to wysyp drobnej przedsiębiorczości. Sektor małych i średnich przedsiębiorstw do dziś pozostaje fundamentem polskiej gospodarki. Wyewoluowały też wielkie firmy, ale nadal niewiele z nich działa na skalę globalną. To normalna rzecz w rozwoju kapitalizmu czy efekt tego, że bardzo szybko otworzyliśmy się na wielkich graczy z zagranicy, którzy nie pozwolili naszym firmom urosnąć?

– To też sięga dalej niż do początków transformacji. Polska na tle innych krajów bloku wschodniego wyróżniała się sporym zakresem sektora prywatnego, zwłaszcza w rolnictwie. Mieliśmy również drobną wytwórczość. Z wyjątkiem okresu stalinizmu w całym okresie gospodarki socjalistycznej ten sektor działał dość efektywnie, i to mimo wielu przeszkód i barier. Dlatego tak dobrze drobna przedsiębiorczość odnalazła się już po 1989 r., w realiach nowego systemu. Ale rzeczywiście wciąż na tle gospodarki globalnej brakuje w naszym kraju wielkich przedsiębiorstw na miarę światową. Zarazem jednak obecnie, w warunkach dokonującej się czwartej rewolucji przemysłowej, nie jest wcale pewne, że takie giganty są warunkiem koniecznym do dynamicznego rozwoju.

– Czyli nie ma się co martwić, że globalnych marek nie doczekaliśmy się w takiej liczbie jak choćby Korea Południowa?

– Na pewno trzeba dbać o rozwój i wzrost polskich firm, co stopniowo następuje. Niemniej niełatwo im będzie dołączyć do ekstraklasy największych koncernów globalnych. Mechanizmy obecnego modelu kapitalizmu sprawiają bowiem, że w skali globalnej mamy do czynienia z narastaniem procesów oligopolizacji, czyli dominacji niewielkiej grupy wielkich korporacji, które są w stanie narzucać światu swoje zasady, tym bardziej że nierzadko ich potencjał i dochody są większe niż niejednego państwa. Dotyczy to zwłaszcza amerykańskich gigantów cyfrowych, takich jak Google, Amazon, Facebook, Apple czy Microsoft. Oligopolizacja i rosnąca siła przedsiębiorstw-gigantów to problem, z którym obecnie zderza się wiele państw. To m.in. dlatego np. Niemcy szczególnie dbają o wspieranie rozwoju dla sektora MŚP jako przeciwwagi dla rosnącego ryzyka oligopolizacji. Jest to istotne tym bardziej, że nieodłączną cechą wolnego rynku jest nagradzanie silnych podmiotów, które tym samym stają się coraz silniejsze, co właśnie tworzy podłoże oligopolizacji kosztem ograniczeń dla rozwoju mniejszych przedsiębiorstw.

W okresie transformacji, zwłaszcza w jej początkach, rzeczywiście występowały w Polsce syndromy dzikiego wzrostu gospodarczego. Bolesnym przykładem tej dzikości były konsekwencje społeczne, jakie ponieśli np. ludzie z obszarów postpegeerowskich. Zbyt wiele jako państwo zafundowaliśmy im cierpienia

– À propos tego mechanizmu. Dotyczy on nie tylko relacji między podmiotami gospodarczymi, lecz także relacji między pracodawcami i pracownikami. To jeden z głównych zarzutów do tego, jak przeprowadzono transformację – stworzono w Polsce patologiczne stosunki pracy. Jak pani to ocenia?

– Niestety, o ile mocną stroną transformacji był wzrost gospodarczy, to jej ogromną słabością okazały się kwestie społeczne i ekologiczne. Błędem było przy tym utożsamianie wzrostu gospodarczego z pojęciem rozwoju społeczno-gospodarczego. To dwie różne kategorie. Wzrost gospodarczy może postępować, a jednocześnie ludzie ponosić tego negatywne konsekwencje. PKB to bowiem jedynie miara transakcji rynkowych, a jakość życia kształtują nie tylko relacje rynkowe. Przy tym nie wszystko, co ma wartość rynkową, dobrze służy jakości życia. Dlatego trzeba mieć na uwadze, że wzrost gospodarczy bez należytego postępu społecznego i ekologicznego to dziki wzrost.

– Pod tym względem Polska okazała się na przestrzeni ostatnich 30 lat, by zacytować klasyka, „dzikim krajem”?

– W okresie transformacji, zwłaszcza w jej początkach, rzeczywiście występowały w Polsce syndromy dzikiego wzrostu gospodarczego. Bolesnym przykładem tej dzikości były konsekwencje społeczne, jakie ponieśli np. ludzie z obszarów postpegeerowskich. Zbyt wiele jako państwo zafundowaliśmy im cierpienia. Ilustruje to m.in. w opublikowany swego czasu na łamach „Gazety Wyborczej” wywiad z Michałem Wojtczakiem, odpowiedzialnym za restrukturyzację rolnictwa wiceministrem w rządzie Balcerowicza. Symptomatyczna w tym wywiadzie jest zwłaszcza następująca wypowiedź: „wiem, że przeze mnie kilkadziesiąt czy nawet kilkaset tysięcy ludzi z dawnych pegeerów znalazło się na bruku, praktycznie bez środków do życia. (…) Intuicja podpowiadała mi, że robimy źle. Mogłem przekonywać Balcerowicza, a jakby mi się nie udało, odejść z rządu. Tylko tak należało się zachować”.

Niestety, transformacja łączyła się z tym, że osłabiona została rola związków zawodowych. To sprawiło, że w wielu zakładach pracy rodziły się feudalne relacje pracodawca–pracownik. Erozja zabezpieczeń społecznych stała się na rynku pracy trwałym problemem

- Ostatnia dekada to uświadomienie sobie, że kondycją pracowników jest prekaryzacja, czyli wieczna niestabilność życia na tzw. elastycznych, czyli śmieciowych formach zatrudnienia z marną pensją i widmem zwolnienia z dnia na dzień. To oczywiście zjawisko globalne, ale kiedy pojawiło się w Polsce? Wraz z transformacją czy jednak później?

– Niestety, transformacja łączyła się z tym, że osłabiona została rola związków zawodowych. To sprawiło, że w wielu zakładach pracy rodziły się feudalne relacje pracodawca–pracownik. Ten proces obecnie osłabł ze względu na względnie korzystną dla pracowników sytuację na rynku wynikającą z niedoboru rąk do pracy. Nie jest też jednak tak, że on całkowicie zniknął. Jednym z przejawów trwania tych patologicznych relacji jest wymuszanie na pracownikach sztucznego zakładania jednoosobowych działalności gospodarczych. Dla pracowników jest to przeważnie bardzo niekorzystne, zaś pracodawcy pozbywają się w ten sposób zobowiązań socjalnych wobec zatrudnionych. Erozja zabezpieczeń społecznych stała się na rynku pracy trwałym problemem.

– Transformacja to jeden z dwóch, wydaje się, kluczowych momentów w rozwoju gospodarczym Polski. Drugim jest wejście Polski do Unii Europejskiej, które włączyło Polskę w obieg europejskiej gospodarki, stworzyło liczne miejsca pracy i wzbogaciło nas.

– Oczywiście, akcesja Polski do UE i ułatwienia gospodarcze z tym związane przyniosły nam mnóstwo korzyści. Ale korzyści były obopólne. Kraje Zachodu zyskały nowy, bardzo atrakcyjny i duży, bo liczący prawie 40 mln mieszkańców rynek zbytu. Rynek z ludźmi, którzy mieli ogrom niezaspokojonych potrzeb, czego nie dało się powiedzieć o zachodniej Europie, gdzie objawiały się syndromy gospodarki nadmiaru. Dla firm z krajów Zachodu była to więc świetna okazja do rozszerzenia swojej ekspansji. Szanse pojawiły się też po polskiej stronie.

– Jakie?

– Otwarcie granic również dało naszym przedsiębiorstwom możliwość wejścia na nowe rynki. Z tą jednak różnicą, że polskie firmy były gorzej przygotowane do takiej ekspansji. Wynikało to z tego, że w gospodarce socjalistycznej w większości nie funkcjonowały one według reguł gospodarki rynkowej. Tym samym po przejściu do gospodarki wolnorynkowej musiały się wiele nauczyć. Trzeba było czasu, aby nauczyły się funkcjonować na rynkach zachodnich. To zresztą proces, który trwa. Nadal bowiem niektóre firmy mają wiele do nadrobienia, jeśli chodzi o know-how.

– Tuż przed wejściem do UE bezrobocie na poziomie 20 proc. było normą. Po akcesji zaczęło ono sukcesywnie spadać. Na ile to wynik napływu zachodniego kapitału, a na ile rozwój polskich firm?

– Obydwa te procesy się na siebie nałożyły. Mimo błędów, które zwłaszcza w początkowym okresie transformacji miały miejsce, wielu przedsiębiorcom udało się wyjść z bazarów i stworzyć silne, niemałe firmy, które obecnie świetnie odnajdują się na zagranicznych rynkach. Bardzo dużą rolę odegrały tu też zagraniczne inwestycje, choć zwłaszcza w latach 90. przy prywatyzacji nierzadko nie dotrzymywano reguł utrzymania zatrudnienia. Kiedy zachodnie firmy wchodziły ze swoimi technologiami, po prostu okazywało się, że automatyzacja produkcji nie wymagała już dużego zatrudnienia.

– Wspomniała pani o trwającej już czwartej rewolucji przemysłowej. Na ile rozwój kapitalizmu w ostatnich trzech dekadach pozwolił nam się do niej przygotować? Czy może było tak, że model „fabryki świata”, który długo u nas dominował zupełnie nas na nią nie przygotował?

– O ile w ostatnich 30 latach rozwój gospodarczy był satysfakcjonujący, o tyle naszą słabością było wdrażanie technologii cyfrowych i duża skala analfabetyzmu cyfrowego, czyli zaniedbań w tym obszarze, zwłaszcza w mikro- małych i średnich przedsiębiorstwach. Pandemia przyspieszyła, wręcz wymusiła, procesy cyfryzacji. Szacuje się, że w okresie pandemii doszło do przyspieszenia tych procesów o ok. 5–7 lat. To oczywiście pozytywna zmiana. Mimo to wciąż jednak mamy w naszym kraju mniej więcej trzykrotnie mniejsze nasycenie robotami niż średni poziom w UE. To ogromne pole do działania i mnóstwo zostało nam jeszcze do nadrobienia. Można zakładać, że trudna dla pracodawców sytuacja na rynku pracy, wynikająca z niedoboru rąk do pracy, zadziała jako bodziec rozwojowy, napędzający innowacyjność w gospodarce.

Rozmawiał Tomasz Walczak