Muszę przyznać, że trudno mi ten - chwilowy podkreślmy - zachwyt nad p. Zandbergiem tłumaczyć inaczej niż mizerią Platformy Obywatelskiej. Bo nawet prorządowe media tym razem nie posunęły się do tego, aby ogłaszać zwycięstwo ich kandydatki Ewy Kopacz. Pani premier wypadła w ostatniej debacie fatalnie. Powiem więcej - to było jej najgorsze wystąpienie w ciągu ostatnich ośmiu lat. I nawet tak teflonowi kandydaci jak Janusz Piechociński czy Ryszard Petru wypadli przy p. Kopacz wyśmienicie.
Ale Zandberg jest na rękę PO także z innego powodu - może przyciągnąć część lewicowego elektoratu, odbierając zarazem głosy tzw. Zjednoczonej Lewicy (to skądinąd genialna nazwa na przegraną - przywołująca inną zjednoczoną partię: PZPR). Im bardziej Adrian Zandberg będzie atakował Barbarę Nowacką (zresztą swoją byłą dziewczynę - piszemy o tym na s. 2-3), tym lepiej dla Platformy, która zyskuje kosztem swojego głównego konkurenta na lewicy (wielu lewicowców wciąż waha się między ZL a PO). A Platformie to nie szkodzi, bo komitet Zandberga prawdopodobnie i tak nie dostanie się do Sejmu (średnio ok. 1 proc. poparcia w sondażach).
Gwiazda Zandberga zgaśnie 25 października. Wtedy żadna "GW" czy TVN nie będą już go pompowały. Przestanie być potrzebny. Skądinąd to smutne, bo Adrian Zandberg - choć lewicowiec - jawi się jako człowiek ideowy. Podobno to zagorzały antykomunista, uczeń lewicowego antykomunisty Ryszarda Bugaja.
Zobacz także: Zandberg: Tradycja Solidarności z 1980 r. jest nam bliska