Nie wiem, czy Polacy gremialnie popierają to rozwiązanie, bo chyba sami nie do końca wiedzą, czym to się je. Niemniej warto o tym rozmawiać. Tym bardziej że, jak to w Polsce często bywa, to kolejny dobry pomysł, który w naszej rzeczywistości wypaczono.
Czym jest budżet obywatelski? To część budżetu miasta lub gminy, którą władze oddają w ręce mieszkańców, by ci sami zdecydowali (w wyniku głosowania), na co pieniądze mają być przeznaczone. W modelowych założeniach powinny iść one na inwestycje, które dotyczą wszystkich mieszkańców i nie ograniczają się do jednej dzielnicy, osiedla czy instytucji. Co więcej, ideałem jest, by budżet obywatelski nie był przeznaczony na jednorazową inwestycję, ale stanowił element szerszej, długofalowej strategii rozwojowej. Korzyści z takiego rozwiązania są wielorakie - pozwala wciągać w proces decyzyjny mieszkańców, służy budowie społeczeństwa obywatelskiego, a nawet ogranicza korupcję.
Tyle ideał. A jak wygląda polska praktyka? Z badań Wojciecha Kłębowskiego z Uniwersytetu w Brukseli wynika, że żaden z budżetów obywatelskich w Polsce nie spełnia nawet podstawowych kryteriów. Jedną z wielu bolączek jest to, że o podział pieniędzy ubiegają się bardzo lokalne rozwiązania - renowacja boiska osiedlowego lub szkolnej sali gimnastycznej czy budowa placu zabaw. Efekt tego taki, że pieniądze dostają te grupy, które mają silniejszy lobbing. Najczęściej są to bardzo aktywne środowiska z bogatszych części miasta i to tam trafiają pieniądze z budżetów obywatelskich.
Potrzeby biedniejszych mieszkańców, którzy najczęściej nie mają czasu biegać po spotkaniach, gdzie ustala się projekty poddane głosowaniu, są po prostu pomijane. Budżet obywatelski, który w swoich szczytnych założeniach miał dać szansę grupom wykluczonym na udział w procesach decyzyjnych, w polskich warunkach tylko ich wykluczenie pogłębia. Nikt nawet nie zawraca sobie głowy tym, jak temu przeciwdziałać.
Do tego wszystkiego z budżetów obywatelskich finansuje się inwestycje, które tradycyjnie podlegają kompetencjom samorządów. Te więc czują się zwolnione z obowiązku dbania o potrzeby mieszkańców. Jest też w końcu kwestia sum, jakie do budżetów obywatelskich trafiają. Mogą się one wydawać ogromne - 300 mln w Łodzi czy 270 mln w Warszawie - ale to tylko ułamek budżetów inwestycyjnych tych miast. Trudno więc nie odnieść wrażenia, że dla polskich samorządowców to tylko listek figowy, który ma przykryć ich oderwanie od obywateli i tworzyć iluzję ich współuczestniczenia w zarządzaniu miastem czy gminą. Zanim więc Ewa Kopacz uszczęśliwi nas budżetami obywatelskimi, warto, żeby zastanowiła się, jak walczyć z tymi wypaczeniami. Wprowadzanie ich do polskiego modelu nie ma po prostu sensu.