Niestety, to się może wkrótce zmienić. Rząd od lat oszczędza na naszym bezpieczeństwie. Efekt? W Państwowej Inspekcji Weterynaryjnej nie ma chętnych do pracy. I trudno się dziwić. Po sześciu latach trudnych studiów inspektorzy dostają 1800-2000 złotych na rękę. Więcej można zarobić na kasie w supermarkecie.
Płace są niskie, bo państwo zakazało inspektorom strajkować. Dumnie nazwało ich służbą cywilną, ale w praktyce to służba za grosze. Od dziesięciu lat inspektorzy nie dostali ani złotówki podwyżki. Nie tylko oni. Pensje w służbie cywilnej zostały zamrożone wiele lat temu. Korzystał z tego Tusk, teraz korzysta Kaczyński - ale to pozorna oszczędność. Skutek? Specjaliści po prostu odchodzą z pracy.
W tym tygodniu weterynarze pokazali, że mają dość. Rząd zakazuje im strajkować? To wzięli urlopy na żądanie, wolne na dziecko, poszli oddawać krew. To wystarczyło, by sparaliżować inspekcję. Ten dziki strajk to przestroga, co się stanie, gdy inspektorzy odejdą z pracy. Mają dokąd. Weterynarz u prywatnego producenta zarobi kilkanaście tysięcy miesięcznie. Tyle że będzie wtedy działać w interesie biznesmena, a nie nas wszystkich.
PiS dużo mówi o walce z ASF, afrykańskim pomorem świń. Minister rolnictwa chce wyrzucić w błoto setki milionów złotych na budowę wielkiego ogrodzenia wzdłuż granic Polski. Trudno zrozumieć, przed czym ten mur miałby chronić, skoro wirus jest już w naszym kraju. Tymczasem sprawa jest prosta: już dziś w inspekcji brakuje ludzi, żeby skutecznie walczyć z tą i z innymi chorobami. Sparaliżowana inspekcja nie opanuje żadnej epidemii. Bez podwyżki płac to nas właśnie czeka - nie będzie chętnych, żeby podjąć tę ciężką pracę. Oby za rok pan minister nie musiał się tłumaczyć z fali zatruć salmonellą przy świątecznych stołach.
Zobacz także: USA zapłaciliśmy już w 1960. Rozmowa z Adrianem Zandbergiem