„Super Express”: – Łatwo jest pisać w Polsce książki o współpracy z SB?
Roman Graczyk: - Trudno.
– Na czym ta trudność polega?
- Przede wszystkim na tym, i jest ona charakterystyczna dla wszystkich krajów i epok (o ile posłużymy się jakimiś analogiami, np. sprawa Vichy we Francji), że materia jest niekiedy bardzo skomplikowana. Żeby to zrobić sensownie, trzeba podać szeroki kontekst, przeprowadzić krytykę źródeł, a we wnioskach być bardzo ostrożnym i umiarkowanym.
- Temat jest kontrowersyjny, więc chyba nie chodzi jedynie o trudności warsztatowe...
- Moi krytycy mówią, że patrzę na historię przez pryzmat papierów esbeckich, którym bezkrytycznie wierzę. Ta formuła, najczęściej przeciwko mnie jako autorowi wysuwana, pokazuje drugą trudność, która jest specyficzna dla Polski.
- Jaką trudność?
- Mamy w naszym kraju niezwykle wpływowe lobby, które zrobi wszystko i przekroczy wszystkie granice przyzwoitości, żeby zniszczyć kogoś, kto naruszy tabu związane ze współpracą pewnych ludzi i środowisk z komunistami, a tym bardziej - z peerelowskim aparatem bezpieczeństwa. Po publikacji mojej książki "Cena przetrwania? SB wobec Tygodnika Powszechnego" próbuje mi się odebrać wiarygodność. Zresztą nie tylko mnie, podobnie było z innymi autorami, którzy próbowali to tabu naruszyć.
- Dołączył pan do Cenckiewicza, Gontarczyka czy Zyzaka, których zmieszano z błotem po ich publikacjach na temat Lecha Wałęsy. Czuje się pan wyróżniony?
- Cóż, zapłaciłem pewną cenę. Nie chcę być tu patetyczny, nie mówię, że odkryłem jakąś prawdę objawioną. Moje podejście jest takie, żeby się zbliżać do prawdy. Myślę, że napisałem uczciwą książkę i tym samym wykonałem pewien mały krok w rozwoju nauki historycznej w Polsce. Kiedyś to będzie docenione, a na razie trzeba dostać za swoje.
Przeczytaj koniecznie: Roman Graczyk: Opierałem się nie tylko na materiałach SB
- Był pan przygotowany na taką falę krytyki, jaka się przetoczyła wokół pana książki?
- Byłem przygotowany na ogromną krytykę, ale może nie aż taką. Nie sądziłem, że aż tylu moich oponentów posunie się do insynuacji i kłamstw.
- W głosach krytycznych wokół pańskiej książki przez dłuższy czas podnoszone były argumenty związane z merytoryczną jej zawartością lub słabościami pana warsztatu. W branżowej gazecie "Press" ukazał się ostatnio, jak się zdaje, pierwszy materiał atakujący pana bezpośrednio. Ktoś pana próbuje zdyskredytować?
- Nie mam dowodów, że ten materiał ukazał się z polecenia jakiegoś konkretnego ośrodka czy osoby - i nie zamierzam ich szukać. Niemniej cała ta publikacja w "Press" jest, moim zdaniem, skandaliczna. Stara się bardzo wyraźnie przedstawić mnie jako oszołoma. Próbuje też odebrać mi dobre imię w oparciu o wynurzenia osoby całkowicie niewiarygodnej. Pan Skoczylas, który się wypowiada w tym tekście, jest autorem "Erotycznych immunitetów" - książki, po której powinien zamilknąć do końca życia. To, że teraz kłamie w mojej sprawie, łatwo udowodnić w oparciu o materiały ze śledztwa z 1984 r. Mówiłem o tym p. Mariuszowi Kowalczykowi (autorowi artykułu o mnie), ale to zlekceważył. Zażądałem wczoraj od "Press" opublikowania tych materiałów w trybie sprostowania w majowym numerze.
- Bronisław Wildstein sugeruje, że autor tekstu w "Press" dostał zlecenie, żeby pana zdyskredytować. Jak się pan odnosi do tej tezy?
- Tego wiedzieć nie mogę. Wiem jednak, jak ten człowiek ze mną rozmawiał, co mu powiedziałem, co przekręcił, z kim jeszcze rozmawiał o mnie, a z kim nie, jakie informacje o mnie pozyskał, a jakich nie. W sumie mam wrażenie, że rzeczywiście pisał na zamówienie, które brzmiało mniej więcej tak: "trzeba mu dokopać!".
- Publikował pan kiedyś w "Gazecie Wyborczej". Poróżniło was w pewnym momencie podejście do lustracji. Wybaczyli panu tę swoistą zdradę?
- Po prostu różnimy się - to jest rzecz ludzka. To nie powinno prowadzić do kampanii wymierzonej w książkę - a tak koledzy z "GW" zrobili, publikując 5 czy 6 tekstów polemicznych i jeden jedyny (mój) w kontrze do tej kampanii zniechęcania. To pokazuje, jakie szanse ma w Polsce autor, który narazi się mainstreamowi. Zapewniam czytelników "GW", że gdy mimo to przeczytają "Cenę przetrwania?", nie będą wierzyć własnym oczom. Jej obraz w "GW" jest dramatycznie wykoślawiony.
- Można zapytać, po co to wszystko panu było?
- Chciałem być lojalny wobec swoich kolegów z "Tygodnika". Byli w kłopocie, gdy po sprawie księdza Malińskiego słyszeli różne plotki na temat osób związanych z "Tygodnikiem", a podejrzewanych o uwikłania esbeckie. Byli bezradni wobec tego, dlatego poprosili mnie, żebym zajął się tą sprawą. Teraz ja znalazłem się w kłopocie. A reakcja kolegów z "TP" jest taka, że to jest w zasadzie mój problem - nie ich. W ekstremalnych sytuacjach poznajemy, kto jest co wart. Więc także i w tej sytuacji dowiedziałem się czegoś o moich bliższych i dalszych znajomych. Złego i dobrego.
- Czuje się pan zaszczuty?
- Nie tak łatwo mnie zaszczuć. Ale czuję się po prostu chamsko atakowany. Widzę też, że jest bardzo silna nierównowaga medialna w Polsce i tzw. salon ma tu wielką przewagę i bez skrupułów ją wykorzystuje.
- Jak pan ocenia debatę publiczną w naszym kraju?
- Ta debata bardzo kuleje. Gdyby toczyła się w uczciwym duchu, to ilość miejsca poświęcona w głównych mediach salonu przeciwko mojej książce byłaby - chociaż w przybliżeniu - taka sama jak za nią. Narobiła ona wielkiego huku, ale moje racje są gdzieś schowane. Niemal nie zaprasza się mnie do największych mediów. O takich książkach trzeba dyskutować, ale dyskutować uczciwie.
- Tej uczciwej debaty wokół pana książki zabrakło?
- Jeżeli na początku debaty rozlega się wrzask Marcina Króla, który pisze tekst złożony niemal wyłącznie z obelg pod moim adresem, to od razu ustawia poziom dyskusji. Nie było nikogo spośród tzw. autorytetów moralnych, kto by nazwał to po imieniu jako chamski wrzask. Niektórzy to powiedzieli, ale akurat tych nie nazywa się autorytetami moralnymi. To zresztą ciekawe, prawda? W związku z tym chamska wypowiedź Króla wytworzyła pewien wzór postępowania i dała przyzwolenie na to, co można z książką i jej autorem zrobić. Jest to ze szkodą dla debaty historycznej. Taka debata z założenia toczy się po to, żeby lepiej zrozumieć historię. Chcemy ją rozumieć, żeby być mądrzejszymi na przyszłość. My z tej szansy nie korzystamy.
- Myśli pan, że kiedyś uda się nam rozmawiać o tych niełatwych sprawach bez emocji?
- Myślę, że tak, ale nieprędko. O PRL-u będziemy potrafili rozmawiać merytorycznie nie wcześniej niż za 20-30 lat. Na razie niektórzy bohaterowie tamtych wydarzeń mają status nietykalnych.
Roman Graczyk
Publicysta, autor książki "Cena przetrwania? SB wobec Tygodnika Powszechnego"