"Super Express": - O czym jest pana książka?
Roman Graczyk: - Głównym tematem jest stosunek komunistów, a przede wszystkim Służby Bezpieczeństwa, do "Tygodnika Powszechnego", a także miesięcznika "Znak" i wydawnictwa o tej samej nazwie oraz krakowskiego Klubu Inteligencji Katolickiej. Narracja obejmuje lata 1956-1989.
- I to na materiałach esbeckich opierał się pan przede wszystkim?
- Tak, ale starałem się dywersyfikować źródła. Materiały SB są - tu, gdzie to możliwe - konfrontowane z innymi dokumentami, np. z tekstami z ówczesnego "Tygodnika" i "Znaku", z relacjami powstałymi w dzisiejszych czasach, z materiałami z archiwum Jerzego Turowicza.
- Skala inwigilacji "Tygodnika" była większa niż innych ówczesnych pism?
- Nie sądzę. Wielkość agentury w tym i w innych środowiskach była - moim zdaniem - porównywalna. Sławetna odporność "Tygodnika" na wszelkiego rodzaju kuszenie przez komunistów i służby specjalne jest przeceniana.
- Jakimi metodami posługiwali się esbecy?
- Ich głównym celem było zwerbowanie danej osoby do współpracy, a gdy pozyskanie się nie powiodło, podejmowano próbę jej neutralizacji poprzez różnego rodzaju szykany: zablokowanie wyjazdów zagranicznych, obserwację, środki techniczne w postaci podsłuchów w redakcji i w domu, kontrolę korespondencji. Właściwie wszyscy obracający się w kręgu tych czterech instytucji byli "w zainteresowaniu" Służby Bezpieczeństwa.
- Jakie postawy wobec współpracy dominowały w środowisku krakowskich katolików?
- Gdy mówimy o jawnej współpracy z ówczesnymi władzami, to był wyraz pewnej koncepcji politycznej - neopozytywizmu - której twórcą był Stanisław Stomma. On zakładał, że po dojściu Gomułki do władzy komunizm w Polsce będzie się demokratyzował. Że trzeba uczestniczyć w systemie politycznym, żeby mieć na niego wpływ, i że warto płacić cenę w postaci oficjalnego uznania tego ustroju nie tylko za nieunikniony z powodów geopolitycznych, ale i za lepszy od normalnej demokracji. Ale ta wiara w "socjalizm z ludzką twarzą" była tam zjawiskiem na dużo większą skalę, niż przypuszczałem. Większe niż sądziłem były też apanaże, np. przyjmowanie wysokich odznaczeń państwowych od Gomułki i od Gierka. Byłoby uproszczeniem powiedzieć, że środowisko "Tygodnika" w tym czasie tak po prostu wspierało system, bo równocześnie na łamach obu pism, w książkach "Znaku" i w KIK-u toczyło się autentyczne życie intelektualne i religijne, ale element flirtu z władzą był istotny. To trwało do 1976 r. Potem środowisko wyszło z oficjalnych struktur systemu (np. z Sejmu) i stawało się coraz bardziej opozycyjne.
- Co panem najbardziej wstrząsnęło w trakcie odkrywania nowych faktów?
- To dotyczy współpracy innego typu. Chodzi o to, że jako tajni współpracownicy SB byli zarejestrowani także ludzie z poziomu kierownictwa redakcji "Tygodnika". Charakteru tej współpracy nie bardzo umiemy nazwać, bo zniszczono tzw. teczki pracy, ale sam fakt tajnej współpracy nie ulega wątpliwości. Była tam zwłaszcza jedna osoba (jej nazwisko tu nie padnie), którą zawsze darzyłem ogromnym szacunkiem, uważałem za postać niezłomną i miałem absolutną pewność, że nigdy nie mogłaby pójść na taką współpracę.
- I już pan nie darzy jej szacunkiem?
- Niewątpliwie mam z tym wielki problem. Można go porównać z tym, jaki ma ktoś, kogo bardzo poważnie zawiódł ojciec lub matka. Nie umiem tego wyjaśnić w krótkich słowach, ale matkę kocha się mimo wielkiego zawodu - i tu jest coś podobnego.
- Dlaczego Wydawnictwo Znak odmówiło publikacji tej książki?
- Moim zdaniem z fałszywej troski o legendę środowiska. Zrozumieli, że opublikowanie książki pociągnie za sobą określone koszty, i ugięli się pod tą presją. Doradzałem im coś innego: żeby - jak mówi młodzież - wziąć to na klatę. Nie byłoby wrażenia, że środowisko coś ukrywa.
- Przez lata był pan publicystą "Gazety Wyborczej", utożsamiał się pan z jej linią. W 2005 roku współpraca się urwała, bo skrytykował pan antylustracyjną postawę redakcji. Co sprawiło, że zmienił pan zdanie?
- Mój stosunek do lustracji zmieniał się stopniowo. Po uchwaleniu ustawy o IPN i ustawy lustracyjnej, a więc w latach 1997-98, zacząłem się przyglądać działaniu tych instytucji i doszedłem do wniosku, że lustracja to nie jakiś dopust boży, ale rzecz konieczna i w sumie pożyteczna. Zrozumiałem też, że materiały esbeckie - dla "Gazety" nic niewarte z historycznego punktu widzenia - są wartościowym materiałem badawczym i nie da się ich obejść, badając dzieje najnowsze.
- Dziś wciąż potrzebujemy lustracji?
- Tak, ale teraz już niemal wyłącznie w wymiarze historycznym. Z biegiem lat lustracja aparatu władzy przestaje być aktualna. Teraz powinna tych ludzi osądzić historia.
Roman Graczyk
Były redaktor, dziś stały współpracownik "Tygodnika Powszechnego", autor m.in. książki "Tropem SB. Jak czytać teczki". Pracuje w krakowskim oddziale IPN, w latach 1993-2005 publicysta "Gazety Wyborczej".