Dziś jest już dużo lepiej, ale gołym okiem widać, że powrót do tamtych wspomnieć zaciska jej gardło, a łzy same napływają do oczu. Tym bardziej, że Andrzej (zwany w domu Kokosem) urodził się jako zdrowe dziecko. Dostał 10 punktów w skali Apgar. - Lekarze mówili, że nic złego się nie dzieje. Mnie to uśpiło. Ale kiedy syn skończył 5 miesięcy i nawet nie próbował siadać, to się zaniepokoiłam. Zaczęliśmy chodzić na rehabilitację, okazało się, że ma zaburzenia napięcia mięśniowego. Kiedy mały miał 6 miesięcy, po rezonansie magnetycznym usłyszeliśmy wyrok: wada rozwojowa mózgu, szerokozakrętowość zwana pachygyrią. Trzy czwarte głowy Andrzejka jest zdeformowane, zepsute… - opowiada Marczułajtis.
- Nogi się pode mną ugięły, zaczęły mi płynąć łzy, nie wierzyłam, że to się dzieje naprawdę, pytałam dlaczego to spotkało właśnie mnie i jego. To był cios. Tak się w tym wszystkim załamałam, że miałam ogromną depresję – wyznaje posłanka i dodaje, że wtedy rozpętało się prawdziwe piekło. - Całą zimę jeździłam z dzieckiem od lekarza do lekarza. Jeżdżąc patrzyłam tylko z jakiego mostu zjechać, albo jak to zrobić żeby się zabić razem z tym dzieckiem, żeby po prostu już nie cierpiał on i ja… - opowiada płacząc.
- To było straszne, czułam się bezsilna. Wiedziałam, że jest bardzo chory, lekarze mi powiedzieli, że to jest nieoperacyjne, nieuleczalne, postępujące. Nie wiedziałam, co robić. Nie widziałam dalszego sensu życia… mojego i jego – tłumaczy. - Nie wiem dlaczego mi się ubzdurało, że to ma wyglądać tak, żeby gdzieś samochodem spaść z mostu, wjechać pod pociąg… Tylko jedna rzecz mnie zatrzymywała: a jeśli krzywo wjadę pod pociąg, albo zjadę ze zbyt niskiego mostu i się nie zabiję i będziemy jeszcze bardziej chorzy? To co wtedy? Tylko dlatego tego nie zrobiłam – wspomina Marczułajtis i przyznaje, że wtedy nawet nie myślała o swoich dwóch starszych córkach. - Myślałam tylko o tym, że świat mi się załamał i że nie umiem stawić temu czoła. Trwało to długo, ponad półtora roku. W tym samym czasie nie dostałam się do Sejmu i musiałam zamknąć swoją ukochaną szkołą narciarsko-snowboardową. Powiedziałam mężowi, że dalej nie dam rady i że ktoś musi przyjść do domu mi pomóc – opowiada.
Na szczęście pomoc udało się znaleźć. - Znaleźliśmy ciepłą i dobrą osobę. Ona mi pomogła, dała mi siłę. Zrozumiałam, że są tacy, którzy mają jeszcze ciężej. Nie chciałam się poddać. Trzeba o tym mówić światu, to daje siłę. Jako osoba publicznie rozpoznawalna chcę teraz wspierać inne cierpiące matki. Właśnie od takich kobiet dostałam wsparcie – mówi Marczułajtis. Na pytanie czy nie boi się, że po tej rozmowie ludzie zaczną myśleć, że chorobę dziecka wykorzystuje do swoich celów zdecydowanie odpowiada, że nie. - Po kilku latach bycia w sporcie i w polityce mam grubą skórę, zawsze się znajdą osoby, które będą uważały, że robię to dla popularności. A ja uważam, że popularność zobowiązuje mnie do tego, żeby pokazać innym matkom, że dzieci niepełnosprawne są wśród polityków, gwiazd, ludzi i zamożnych i biednych, wśród takich, którzy na co dzień wydają się szczęśliwi.
Na pytanie, czy sama jest szczęśliwa, odpowiada: „dziś już mogę tak powiedzieć”. - Dwa pierwsze lata życia Kokosa to była dla mnie dramat. Miałam terapię i leczenie farmakologiczne… dziś nasz syn daje nam dużo miłości, radości, uwielbia spacery, basen, dużo się śmiejemy – mówi Marczułajtis. Kiedy pytam ją o rokowania dla Kokosa odpowiada, że lekarze nie chcą nic mówić. - Czeka nas bardzo ciężki czas. Trudno przewidzieć co będzie, żeby tylko nie było gorzej…