Premier Beata Szydło wojskową CASĄ leciała z Warszawy do Krakowa 10 lutego, czyli w dniu feralnego wypadku z udziałem kolumny rządowej. Tam przesiadła się do rządowej limuzyny i w kolumnie udała się do Oświęcimia. Według "Rzeczpospolitej" nie była to jedyna taka podróż szefowej rządu. W taki sposób lata ona do domu co weekend, choć nie jest to zgodne z procedurami. Premier powinna podróżować dostępną dla niej flotą: dwoma samolotami LOT, których wypożyczenie na cztery lata to koszt ok. 140 mln zł, rządowym śmigłowcem lub limuzynami kierowanymi przez BOR. Ale MON postanowiło udostępnić premier "powietrzną taksówkę". Jednorazowy wypad na weekend samolotem transportowym kosztuje nawet 34 tys. zł! - Takie loty angażują kilka samolotów, kilka zapasowych załóg i to jest olbrzymi koszt. Zamiast realizować swoje zadania, wojsko odciąga samoloty i załogi do czegoś, czym w ogóle nie powinno się zajmować. Za chwilę rząd będzie jeździł rosomakami. - mówi nam były szef MON Tomasz Siemoniak.
Wczoraj szefowa rządu tłumaczyła się ze swojego lotu CASĄ do Krakowa. - Chętnie podróżowałabym środkami komunikacji publicznej, ale jestem osobą chronioną. 10 lutego jechaliśmy zgodnie ze wszystkimi instrukcjami, według których mam prawo latać samolotem CASA - stwierdziła Beata Szydło na konferencji.
Zobacz także: Uczniowie z Podlasia będą szukać prawdy o Smoleńsku