Polski premier w wywiadzie dla telewizji CNBC powiedział, że wejdziemy do strefy euro, ale pod jednym warunkiem, jak to się mawia „brzegowym”. Pod warunkiem, że Polacy będą zarabiać tyle, ile obywatele bogatych krajów zachodnich. Zdecydowanie jestem za tym, by zarabiać tyle, ile moi odpowiednicy w Niemczech czy Francji – mógłbym wtedy nawet z połowę przeznaczyć na jakąś działalność charytatywną. Problem w tym, że kiedy już Polacy będą zarabiać tyle co zarabia się za Odrą problem zniknie sam, bo zapewne nie będzie już euro.
Jeśliby jednak groziło nam to, że jednak nasze zarobki wzrosną szybciej niż upadek wspólnej eurowaluty proponuję kilka dodatkowych zastrzeżeń. Przyjmiemy euro kiedy nasza reprezentacja znajdzie się w finałach Mundialu tyle razy ile razy znaleźli się Niemcy. Kiedy średnia temperatura w Bałtyku zrówna się z temperaturą w hiszpańskiej linii Morza Śródziemnego. A także kiedy wpływy z turystyki przekroczą rekordzistę – czyli Włochy. Do tego jeszcze dwa całkowite zaćmienia Słońca pod rząd, przelot gigantycznej komety, a także wieloryb w jeziorze Śniadrwy.
Wtedy możemy przyjąć euro, uchodźców, a także wszyscy zacząć chodzić na rękach. Do wyboru, do koloru Szanowna Unio.