Nie ma już ani pana Albrechta, ani pana Adolfa, za to została nam Brandenburgia, kraina otaczająca Berlin, najbardziej chyba ze wszystkich niemieckich obszarów wypełniona tęsknotą za utraconymi na wschodzie "rdzennie niemieckimi" terenami i miastami, które dziś noszą dzikie, słowiańskie nazwy takie jak Gorzów Wielkopolski, Słubice albo Kostrzyn nad Odrą. Właśnie troski o te "rdzennie niemieckie" obszary, te przyjacielskie i tak strasznie drogie sercu pani Rózi Thun i pana przewodniczącego Tuska Niemcy jeszcze w 1991 r. miały ogromny problem z uznaniem trwałości polskich granic. Granice istnieją, ale jak się okazuje, problem z Polakami Brandenburgia ma nadal, a przynajmniej jej premier Dietmar Woidke.
Jak czytam na portalu Interia, przytaczającym informację berlińskiego dziennika "Tagesspiegiel", pan Woidke ma, nie po raz pierwszy już, straszny kłopot z tym, że w Polsce stacjonują wojska amerykańskie, co więcej, że te wojska śmią jeździć przez terytorium jego szacownego landu. Pan Woidke jest też zwolennikiem dialogu z Rosją zamiast "jeżdżenia czołgami wzdłuż granic". Uwzględniając, że choćby w przypadku Ukrainy Rosjanie nie jeżdżą już czołgami wzdłuż granic, tylko daleko za granicami, można domniemywać, że Herr Woidke, gdyby czołgi rosyjskie zaczęły jeździć po Polsce, dalej byłby zwolennikiem dialogu, ewentualnie wzięcia zachodnich terenów Polski po bratnią opiekę.
Do jednego na pewno demokratycznie wybrany premier Bandenburgii skutecznie przekonuje. Do tego, że polskie czołgi powinny jeździć nie tylko wzdłuż wschodniej granicy, ale też i zachodniej. W ramach nieustającego dialogu, miłości i wymiany kulturalnej, rzecz jasna.