Trump objął władzę w dużej mierze dzięki sfrustrowanej białej klasie pracującej, która przeważyła szalę zwycięstwa w kilku kluczowych stanach północnego wschodu. Odwoływał się do ich wściekłości na brak życiowych szans i zbyt wolno rosnące pensje. Przekonywał, że przemysł musi wrócić do USA, a elity finansowe przestać żerować na zwykłych Amerykanach. Kiedy jednak spojrzeć na ludzi, którzy mieliby zająć się polityką gospodarczą, widać, że na zmianę nie mają oni co liczyć. Sekretarzem skarbu może zostać Steven Mnuchin, który lata przepracował w finansowym gigancie Goldman Sachs. Mamy też multimiliardera Carla Icahna czy republikańskiego ultraliberała Jeba Hensarlinga. Podobnie rzecz się ma z kandydatami na sekretarza handlu - sami biznesmeni. To ostatni ludzie, którym zależałoby na gospodarczych zmianach w USA, bo w końcu przychodzą z samego serca systemu i są jego największymi beneficjentami. Status quo, które Trump obiecywał zniszczyć, zostanie więc zachowane.
Ale wściekłym wyborcom Trump będzie musiał coś dać, by ich gniew nie obrócił się przeciwko niemu. Tu pojawia się niebezpieczeństwo, że brak zmian w polityce gospodarczej zechce odbić sobie choćby w polityce zagranicznej. Nie jest wykluczone, że będzie chciał uczynić zadość konserwatywnej Ameryce, która ma ciągoty do izolacjonizmu. Przecież w kampanii tą melodią hipnotyzował prowincjonalną część wyborców i zaskarbiał sobie ich poparcie. USA raczej nie zrejterują całkowicie z areny międzynarodowej, ale nie jest wykluczone, że Europę - czarnego luda kampanii Trumpa - chętnie porzucą. Stosunek do niej, zwłaszcza środkowo-wschodniej jej części, wyraził typowany na sekretarza stanu Newt Gingrich, który uznał, że USA nie będą umierać za Estonię, bo to przedmieścia Petersburga. Wziąwszy pod uwagę dziwną bliskość z Kremlem, przymierzanego do funkcji sekretarza obrony gen. Michaela Flynna wcale by to nie zdziwiło.
Zobacz także: Krzysztof Bosak z Ruchu Narodowego: Rasizm to przede wszystkim głupota