Reparacje od Niemiec to w relacjach z naszym zachodnim sąsiadem broń wręcz atomowa. A tę, jak wiadomo, ma się nie dlatego, żeby jej używać, ale po to, by wzmocnić swój potencjał odstraszania. Ba! Rozsądny kraj atomowy nawet nie podnosi groźby jej użycia, dopóki sytuacja nie staje się dramatyczna. Niestety, Polska pod przywództwem PiS na arenie międzynarodowej niewiele ma wspólnego z rozsądkiem. Pozostając przy analogii atomowej, zamiast zachowywać się jak Stany Zjednoczone, bawimy się w Koreę Północną.
Uważam, że reparacje są ważną kartą przetargową, a kwestia ich przedawnienia nie jest taka oczywista, więc w razie potrzeby można po nią sięgać. Warto było nią zagrać na przykład wtedy, gdy Powiernictwo Pruskie domagało się zwrotu niemieckich majątków na tzw. ziemiach odzyskanych czy kiedy szalał Związek Wypędzonych pod wodzą Eriki Steinbach. Przypomnienie o stratach wojennych i straszenie reparacjami kazało się politykom niemieckim z głównego nurtu zastanowić, czy warto te rewizjonistyczne organizacje jakoś zagospodarować dla własnego użytku.
Co dziś przemawia za użyciem reparacyjnej "atomówki"? To, że Berlin coraz krytyczniej odnosi się do polityki PiS? Że kwestionuje podkopywanie przez rząd ogólnie przyjętych w UE standardów? Że nie chce sobie pozwolić na bezczelne lekceważenie instytucji unijnych przez ekipę Beaty Szydło? Nawet moja czteroletnia córka wprowadza terror histerii tylko w podbramkowych sytuacjach. A tu PiS nie dość, że się sfoszył jak rozpieszczony przedszkolak, to gotów jest w imię tego focha pozbyć się jednego z niewielu skutecznych narzędzi na czarną godzinę, byle tylko okazać swoje niezadowolenie. To nie tylko niepoważne, ale i szkodliwe. Prowadzi bowiem do inflacji karty reparacyjnej. Kiedy rzeczywiście zajdzie potrzeba, aby jej użyć, będzie ona tylko kapiszonem. Co więcej, podnoszenie sprawy reparacji wprowadza całkowicie niepotrzebne napięcia w relacjach z krajem, którego przywódcy mają do rządu PiS najwięcej cierpliwości i wiele gotowi mu są wybaczać. Tym bardziej że jesteśmy w przededniu wielkich zmian w UE. Rząd nie dość, że traci mnóstwo energii na kolejną niepotrzebną wojnę, zamiast walczyć o polskie interesy przy narodzinach nowej Unii, to jeszcze zraża do siebie jeden z niewielu liczących się krajów, który mógłby być naszym sojusznikiem w tej sprawie. Jak to nazwać? Amatorszczyzną? Czy zwykłą głupotą?
Zobacz także: Zdaniem redaktora: Jak Morawiecki nie zbawi Polski
Przeczytaj również: Krystyna Łybacka: Podwyżka nie zachwyca
Polecamy ponadto: Janusz Korwin-Mikke: Nie daj się oszukać!