Wszelkie oznaki walki o interes ekonomiczny i godność kwitowano oskarżeniami o roszczeniowość i wyuczoną bezradność. Wszelkie protesty uznawano za przejaw mentalności człowieka sowieckiego, a związki zawodowe wysłano na śmietnik historii jako komunistyczny przeżytek i hamulcowych postępu. A wszystko to w kraju, w którym to Solidarność była motorem zmian społecznych i politycznych.
A więc wydawało się, że to już za nami. Że przeszliśmy - by użyć określenia Rafała Wosia - dziecięcą chorobę liberalizmu. Że minęło nam zachłyśnięcie się mechanizmami rynkowymi i zachwyty nad niekontrolowanym kapitalizmem. Po socjalnej korekcie zaordynowanej przez PiS wydawało się, że nie ma już powrotu do lat 90. Jakżeż się pomyliliśmy. Wiele bowiem musi się zmienić, żeby nie zmieniło się nic.
Głębokimi latami 90. wieje z rządowej propagandy, która siłami swoich polityków i medialnych hunwejbinów próbuje sobie jakoś poradzić z protestującymi w Sejmie niepełnosprawnymi i ich rodzinami. Słychać więc głosy, że niby trzeba pomóc protestującym, bo ich sytuacja jest faktycznie trudna, ale za chwilę pojawiają się oskarżenia o polityczny charakter ich buntu (a jakiż ma, u licha, być, skoro od decyzji politycznych zależy ich los?), o wysługiwanie się "totalnej opozycji", o odrzucanie wyciągniętej na zgodę ręki rządu i wreszcie pazerność, bo rząd przecież daje niepełnosprawnym w naturze 500 zł, których się domagają, a ci niewdzięcznicy żądają żywej gotówki. Nie brakuje też prób zdyskredytowania protestujących za pomocą zdjęć z wakacji w ciepłych krajach, które mają dowodzić, że to żadne "bidoki", tyko polityczni prowokatorzy.
Żenująca i poniżająca narracja obozu, który w przeciwieństwie do "zgniłych pookrągłostołowych elit" miał być po stronie wykluczonych, ale dzielnie w buty tych elit wchodzi. Kiedy PiS staje pod ścianą, okazuje się więc nieodrodnym dzieckiem III RP, którą tak lubi odsądzać od czci i wiary.