I weekendowa degradacja, i wisząca nad Jackiewiczem dymisja pokazują, że bonanza, jaka ma miejsce w państwowych spółkach, to nawet dla tolerancyjnego prezesa za wiele. Jarosław Kaczyński zdaje sobie sprawę, że wygłodniały aparat partyjny musi się nasycić państwowymi synekurami. Jednak ostentacja, z jaką dorwał się do nich po zeszłorocznych wyborach, jest tak wielka, że po prostu może zaszkodzić PiS. Co z tego, że wprowadzili 500 plus, że będą darmowe leki dla seniorów czy inne dary od rządu, skoro wszystko to może przesłonić skok na państwowe spółki.
Nawet do żyjącego na nieco innej politycznej orbicie Kaczyńskiego musiały dotrzeć echa tej degrengolady, skoro w weekend miał podobno zrobić swoim najbliższym współpracownikom dziką awanturę o te patologiczne praktyki. Nazwisko Jackiewicza miało nie paść z ust naczelnika, ale wszyscy wiedzieli, kto się tam rozpanoszył i kogo prezes uznaje za winnego. Zapewne potrzebuje on teraz zrobić pokazówkę, by nieco ostudzić gorące głowy swoich ludzi, więc na ołtarzu dobrych obyczajów złoży szefa resortu skarbu.
Tyle że Jackiewicz, choć jest władcą państwowych etatów i, jak się wydaje, raczej nie ma skrupułów, by z tej władzy korzystać, nie jest największą zakałą PiS. Są nią łasi na ciepłe posadki działacze, na których nawet dymisja Jackiewicza raczej nie zrobi wrażenia. Może ona co najwyżej zaszkodzić tylko pewnej frakcji PiS, ale przecież przedstawiciele innych koterii już tupią nóżkami, by uszczknąć coś dla siebie. Bo i nawet kiedy zlikwidowane zostanie Ministerstwo Skarbu, państwowe spółki trafią pod skrzydła innych ministrów, którzy będą prowadzili swoją politykę kadrową, promującą własne zaplecze w partii. I coś mi podpowiada, że to, co się działo do tej pory, jest jedynie uwerturą do prawdziwej grabieży państwa, która dopiero się zacznie.
Zobacz także: Janusz Korwin-Mikke: Historia kołem się toczy