Trochę w te bajki nie chce mi się wierzyć. Znając unijną praktykę, Walonię przekonano do wycofania sprzeciwu albo prośbą, albo groźbą. Albo temu regionowi upadłego przemysłu obiecano większe fundusze unijne, albo znaczące ich obniżenie. Przecież 3,5-milionowa Walonia nie będzie blokować wejścia w życie czegoś, co w takiej tajemnicy przed opinią publiczną negocjowano tyle lat i co dla zaczadzonych neoliberalnymi dogmatami unijnych polityków jest największym w ostatnich latach sukcesem Unii.
Unii targanej nieustannymi kryzysami: od finansowego po - wynikający bezpośrednio z niego - tożsamościowy. CETA, zdaniem Brukseli i kapłanów wolnego rynku, ma być impulsem, który pozwoli wygrzebać się z problemów gospodarczych. Problem polega jednak na tym, że po raz kolejny próbuje się Europie zaserwować lekarstwo, które de facto może okazać się trucizną. Mimo wielkiego kryzysu finansowego, który bezpośrednio wynikał z neoliberalnej ortodoksji, brukselscy technokraci niczego się najwyraźniej nie nauczyli. Dalej więc promują rozwiązania w duchu tej skompromitowanej ideologii ekonomicznej, nie bacząc na konsekwencje społeczne i polityczne, a także wolę Europejczyków.
Tak jak teraz przepycha się kolanem układ CETA, twierdząc, że wolny handel nas wyzwoli (co jest, delikatnie mówiąc, myśleniem życzeniowym), tak niedawno wbrew samym Grekom serwowano im terapię szokową, która zdewastowała tamtejsze państwo, społeczeństwo i gospodarkę. Decyzje o przyszłości tego kraju zapadały nie w Atenach, ale w Brukseli i waszyngtońskiej siedzibie Międzynarodowego Funduszu Walutowego.
Potem unijni przywódcy dziwią się, że do głosu dochodzą w Europie prawicowi populiści, którzy obiecują zlikwidować Unię Europejską, i znajdują poklask wśród wyborców. Ratowanie Unii należy zacząć nie od CETA, ale od zmiany dotychczasowego myślenia o europejskiej gospodarce, bo to z niego wynikają wszystkie nasze problemy. A trudno ciągle robić to samo i oczekiwać innych rezultatów.
Zobacz także: Jan Grabiec w WIĘC JAK: Rząd ma jasne strony