"Super Express": - Dziennikarz Tomasz Lis w niemieckiej stacji wypowiedział się, że w Polsce chcą go zabić, zniszczyć. O co chodzi?
Andrzej Urbański: - (śmiech) Można to interpretować na kilka sposobów. Po pierwsze, jako przejaw pewnej histerii, która panuje w różnych kręgach w Polsce. Po drugie, posługując się psychologią głębi, wypowiedź Tomasza Lisa można uznać za ujawnianie własnych pragnień. W zapowiedzi niemieckiego programu padły słowa, że to ostatni rycerz walczący z hordami, które opanowały Polskę. Więc może to taka projekcja Tomasza Lisa: "Ja jestem tym bez skazy, który walczy o demokrację". Po trzecie, padł tam ciekawy wniosek: że skoro PiS program Lisa w TVP bojkotuje, to po co taki program w ogóle emitować. Tylko że w takiej sytuacji nasuwa się pytanie, po co ten program przez tyle lat był na antenie. Występ Lisa w niemieckiej stacji można tłumaczyć więc różnie. Faktem jednak jest, że w pewnych kręgach modne jest zrzucanie wszystkich win na tylko jedno ugrupowanie, czyli PiS, a moda ta panuje od lat. I Tomasz Lis nie jest tu odosobniony.
- No dobrze. Ale ja pamiętam, że gdy dziennikarze mediów prawicowych jeździli za granicę w sprawie Smoleńska, Lis nazywał to szkalowaniem Polski na Zachodzie. Teraz ta optyka się zmieniła. Punkt widzenia zależy od miejsca siedzenia, czy może w tym mówieniu o końcu demokracji jest coś na rzeczy?
- Ja myślę, że to coś jeszcze innego. Są w Polsce kręgi, które uważają, że nie obowiązują ich zasady, przyjęte przez ogół społeczeństwa. Przedstawiciele tych kręgów, tzw. salonu, czują, że są ponad regułami i wartościami, które rządzą "tymi gorszymi". Jako tych gorszych odbierają nie tylko dziennikarzy niepokornych, ale wszystkich, którzy w wyborach prezydenckich wsparli Andrzeja Dudę, a w parlamentarnych Prawo i Sprawiedliwość. Wyborcy PiS są dla pewnych kręgów kimś gorszym, nie mają praw takich, jak elita tego narodu. Zachowanie Tomasza Lisa jest właśnie przykładem takiego podejścia.
- Przedstawiciele tego salonu, o którym pan wspomniał, stracą niebawem programy w Telewizji Publicznej, a pisma takie jak "Newsweek" czy "Gazeta Wyborcza" nie będą miały wykupywanej prenumeraty urzędów ani reklam państwowych spółek. Czy oznacza to koniec potęgi medialnej tego środowiska?
- O nie. To jest wniosek niestety nieuprawniony. Wystarczy się posłużyć przykładem Węgier, Słowacji czy Czech, gdzie zachowania liberalnych elit medialnych powodują, że ich głos w różnych miejscach Europy jest słuchany. A ich opinie, analizy, są jedynym przekazem, który do zachodnich odbiorców dociera. Podobnie będzie u nas z przekazem "Newsweeka" czy "Gazety Wyborczej".
- No dobrze. Ale działanie przynajmniej węgierskich odpowiedników "Newsweeka" i "Wyborczej" wydaje się przeciwskuteczne. Orban rządzi już kolejną kadencję, nie wydaje się, by prędko stracił władzę, a atak liberalnych i lewicowych mediów większego wrażenia na premierze Węgier nie robi. W Polsce może być podobnie?
- Nawet w "Gazecie Wyborczej" pojawiły się odosobnione głosy mówiące o tym, że narracja, jaką gazeta ta stosowała, przyczyniła się do klęski Platformy Obywatelskiej w wyborach prezydenckich i parlamentarnych. Czy głosy te jednak będą przez redakcję wysłuchane? Nie wiem. Jeśli nie, to wariant węgierski w Polsce jest jak najbardziej realny.
Zobacz także: Lis POSKARŻYŁ się w niemieckiej telewizji: Życzą mi, bym zdechł na raka