Jej charyzmą i rzutkością można by obdzielić z tuzin osób. Wzbudzała emocje, słynęła z ciętego języka. Nawet jeśli człowiek się z nią nie zgadzał, to chciało jej się słuchać. W czasach, kiedy marni i bezbarwni politycy zanudzają nas swoimi przewidywalnymi opiniami, tęskni się za kimś takim jak Zyta Gilowska.
Jej kariera polityczna była niezwykle wyboista. Wywodziła się ze środowiska Kongresu Liberalno-Demokratycznego, ale przez lata nie mogła znaleźć sobie na scenie politycznej miejsca. Dopiero kiedy na gruzach Unii Wolności tworzyła się Platforma Obywatelska, Gilowska trafiła do politycznej pierwszej ligi. Była jedną z twarzy tej formacji w pierwszym okresie jej funkcjonowania. Musiała jednak podzielić los takich ludzi jak Jan Rokita czy Andrzej Olechowski, kiedy Donald Tusk szedł w PO po jedynowładztwo.
Zaskoczeniem dla wielu było jej wejście na orbitę Prawa i Sprawiedliwości. Była twarz arcywrogiej formacji nagle została wicepremierem i ministrem finansów najpierw w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza, a potem Jarosława Kaczyńskiego. Na krótko musiała się z tą funkcją pożegnać, kiedy oskarżono ją o agenturalną przeszłość.
Kiedy wspomina się dziś Zytę Gilowską, to właśnie jej działalność jako ministra finansów przywoływana jest jako przykład zasług. Znana ze swoich bardzo liberalnych poglądów gospodarczych w solidarnym z założenia rządzie PiS walczyła z podatkami, dzielnie je obniżając lub likwidując. Na jej pomysłach skorzystali jednak głównie najbogatsi, jak choćby w przypadku likwidacji trzeciej stawki podatkowej i zastąpienia jej podatkiem liniowym - de facto skrajnie niesolidarnym, liberalnym. Podobnie było z podatkiem spadkowym, który również zlikwidowała. Wspominając ciepło Zytę Gilowską - na co sobie przecież zasłużyła - musimy wiedzieć, że jej ekonomicznego dziedzictwa trudno dziś bronić.
Zobacz: Sławomir Jastrzębowski komentuje: A do meczetu też by pani weszła?