Na przykład taki Władimir Putin ma swojego Władimira Żyrinowskiego - polityka, w opinii wielu, trochę niezrównoważonego, na pewno nieokiełznanego, który w słowach nie przebiera. Panuje przekonanie, że wariactwa, które ten koncesjonowany opozycjonista potrafi opowiadać, są nieoficjalnym stanowiskiem Kremla i balonikiem próbnym wypuszczanym, by zbadać reakcje na nie. Zdarzało się nawet, że jego słowa stawały się po kilku latach ciałem. W ostatnich miesiącach Żyrinowski testował Polaków - raz zapraszając ich do udziału w rozbiorze Ukrainy, a ostatnio grożąc nam atomową zagładą. Na pewno na Kremlu polskie reakcje na jego prowokacje zanalizowano i wyciągnięto odpowiednie wnioski.
Zobacz też: Tomasz Walczak: Myślenie mityczne Władimira Putina
Wygląda na to, że i nasz premier znalazł sobie kogoś takiego. Okazał się nim Roman Giertych, który z ultraprawicowych szańców przewędrował do otoczenia Donalda Tuska, stając się zaufanym adwokatem jego rodziny. Jeśli więc z takiej pozycji swego rodzaju politycznego consigliere mecenas Giertych stawia diagnozy i proponuje różne rozwiązania polityczne, od razu pojawia się pytanie, czy przypadkiem nie mówi w imieniu premiera, który pewnych rzeczy publicznie mówić nie może lub nie chce. Tak jak z tym weekendowym pomysłem połączenia wyborów prezydenckich i parlamentarnych, które dzięki popularności prezydenta miałoby pomóc PO wyjść obronną ręką z kryzysu poparcia. Jeśli Donald Tusk wyszedłby z tym sam, wszyscy stwierdziliby, że kombinuje, jak tu wykorzystać władzę do korzystnej dla siebie manipulacji procesem wyborczym. A tak komentuje się słowa Giertycha.
Znając życie i dotychczasową praktykę, w otoczeniu premiera zbierane są pewne dane na temat reakcji opinii publicznej i trwa kalkulacja, czy to wszystko się opłaca. I przede wszystkim co na to prezydent, bo to jemu przyjdzie świecić oczami za coraz mocniej krytykowany rząd i ewentualnie płacić cenę za gasnącą popularność PO.
ZAPISZ SIĘ: Codziennie wiadomości Super Expressu na e-mail