Tusk gra eurosceptyka? Prof. Sadura: „W licytacji na twardość wobec Brukseli nie ma szans z prawicą”

2025-12-05 11:12

W rozmowie z prof. Przemysławem Sadurą z Uniwersytetu Warszawskiego i Instytutu Krytyki Politycznej pytamy o to, jak zmienia się język Donalda Tuska i dlaczego liberalne centrum zaczyna mówić głosem prawicy. Socjolog pokazuje, że problem nie dotyczy tylko bieżącej polityki: to szersza historia polskiego liberalizmu, który od lat unikał odważnych decyzji i dziś sam gubi własną tożsamość. Prof. Sadura ostrzega, że w rywalizacji na twardość wobec Brukseli centrum zawsze będzie na straconej pozycji.

Donald Tusk

i

Autor: Piętka Mieszko/ AKPA
  • Prof. Sadura ostrzega, że przejmowanie narracji prawicy przez Tuska to droga donikąd – w sporze o „narzucanie standardów przez Unię” liberalne centrum zawsze przegra z politycznymi radykałami.
  • Polski liberalizm od lat jest wybiórczy i defensywny – deklaruje europejskość, ale unika konsekwentnej modernizacji, zwłaszcza w sferze państwa dobrobytu, wolności i równości.
  • Transformacja imitacyjna po 1989 roku stworzyła system, który nie miał szans się utrzymać – zbyt neoliberalny, bez zaplecza socjalnego, a jednocześnie budzący resentyment wobec Zachodu.
  • Elity polityczne stały się bardziej konserwatywne niż społeczeństwo – zdaniem eksperta Polacy są bardziej otwarci niż rządzący, a liberalne centrum powinno odzyskać wizję, język i odwagę intelektualną.

Skąd u Tuska język rodem z prawicowych czytanek?

„Super Express”: - Niedawno TSUE wydał wyrok, by Polska uznawała zawarte w Unii Europejskiej małżeństwa osób tej samej płci. Donald Tusk zlecił zbadanie możliwości implementacji tego wyroku, ale stwierdził, że Bruksela nie będzie nam tu niczego narzucać. Nie zabrakło komentarzy, że premier znów stroi się w szaty prawicowego populisty, by zyskiwać politycznie. A może tak po prostu mają nasi liberałowie: w warstwie deklaratywnej Zachód jest dla nich ideową busolą, ale niekoniecznie już chcą implementować jego rozwiązania?

Prof. Przemysław Sadura: - Moim zdaniem, to przede wszystkim brak odwagi politycznej i intelektualnej. Nie jest to też nowy problem — to kontynuacja sposobu myślenia, który w Polsce funkcjonuje od lat 90. Środowiska, które deklarowały się jako progresywne, regularnie hamowały własną progresywność, ponieważ „nie wypadało drażnić Kościoła”. Wówczas uważano, że Kościół jest niezbędny, by wprowadzić Polskę do Unii Europejskiej. To uważano za wartość nadrzędną. A jak już do tej Unii wejdziemy, to ona pozwoli wprowadzić pewne rozwiązania, które przed akcesją uważano za niebezpieczne politycznie. To paradoks, ale w imię modernizacji rezygnowano z modernizacji.

- No i w końcu Unia Europejska upomina się o kolejną rzecz, która na Zachodzie jest już standardem.

- A Tusk mówi językiem prawicy o Unii. Mentzen, Bosak, różni liderzy prawicy — od Konfederacji po twarde jądro PiS — zbudowali narrację o „narzucaniu nam standardów” przez Unię i wobec tego wyroku TSUE korzystali z niej obficie. Nie rozumiem, czemu Donald Tusk postanowił dołączyć do tego prawicowego chóru. To nie tylko zbędne, ale i ryzykowne.Premier chyba ciągle wierzy, że mówiąc jak prawicowi populiści, odciągnie od nich wyborców. Czasem oczywiście populizm może być narzędziem taktycznym, użytym do zdezorientowania przeciwnika — jak w przypadku ostrzejszych deklaracji Tuska o migracjach, gdy musiał dostosować się do dominujących w tej materii nastrojów. Wówczas opłacało się wejść w bardziej konserwatywny język. Ale w kwestiach europejskich obecne „przebieranie się” za sceptyka wydaje mi się błędem. Daje to wrażenie, że liberalizm Platformy całkowicie się wyczerpał, a pozostaje jedynie pragmatyzm graniczący z bezideowością. Politycy PO wypłukują z własnego języka elementy liberalizmu. W praktyce powtarzają tezy prawicy, choć nie muszą konkurować o miano eurosceptyków. To jest droga do utraty własnego zaplecza intelektualnego i programowego.

Liberalne elity od lat boją się własnej progresywności

- Można jednak powiedzieć, że to wszystko jest w pewien sposób konsekwentne. Polscy liberałowie od początku przyjmowali Zachód wybiórczo — importowali pewne elementy „pakietu cywilizacyjnego”: wartości demokratyczne, wolności obywatelskie, wizerunek nowoczesności, ale pomijali kwestie idącego z nimi pod rękę państwa dobrobytu czy solidaryzmu społecznego. Czy to nie jest po prostu ciąg dalszy tego niekonsekwentnego okcydentalizmu?

- Przede wszystkim instytucji państwowych nie da się przenieść jak mebla z jednego domu do drugiego. One wyrastają z historii, z praktyk społecznych, z lokalnych wyobrażeń o państwie. Na tym polega różnica między polskim a niemieckim modelem państwa opiekuńczego, między USA a Wielką Brytanią, między Skandynawią a Europą Południową. Przykład z Ameryki Południowej świetnie to obrazuje: konstytucja USA, zgrabna w swojej zwięzłości i konstrukcji, była kopiowana wiele razy w regionie — i nigdzie nie zadziałała tak, jak działa w Stanach. To samo stało się w Polsce.

- W sensie, że nie dało się skopiować przepisu na bogatą demokrację liberalną?

- W latach 90. było oczywiste, że państwa dobrobytu nie da się wdrożyć natychmiast, bo kraj był w zapaści ekonomicznej. Tylko że to, co miało być rozwiązaniem przejściowym, prowizorycznym, okazało się fundamentem całego systemu. Mieliśmy do czynienia z czymś, co później nazwano „środkowoeuropejskim kapitalizmem”: połączeniem ostrego neoliberalizmu z brakiem poduszki socjalnej. To model, który w tak skrajnej formie funkcjonował poza regionem właściwie tylko w Chile za czasów Pinocheta. Polscy liberałowie zamiast uświadomić sobie, że ten system wymaga głębokiej korekty, trwali przy nim, aż presja polityczna — najpierw w postaci rosnącej popularności prawicy socjalnej, później zwycięstwa PiS - zaczęła ich do tej refleksji zmuszać. Ale refleksja przyszła za późno i nadal jest niewystarczająca.

- Zresztą widać to było wyraźnie w czasach PiS, kiedy Koalicja Obywatelska podkreślała znaczenie wolności, praw człowieka i europejskich wartości, ale jednocześnie ignorowała podstawowe fakty: że liberalna demokracja musi być zakorzeniona w solidnym państwie socjalnym. Bez redystrybucji i podstawowych gwarancji socjalnych liberalizm nie ma stabilnych fundamentów.

- A do tego dochodzi jeszcze kwestia wolności, o której mówi się coraz rzadziej. To kolejny zapomniany element pakietu liberalnego, a ta amnezja jest bardzo kosztowna. Prawica przez lata budowała narrację, w której to ona broni „zwyczajnego człowieka” przed wyimaginowanymi elitami. Z kolei lewica zajęła się walką o prawa mniejszości, myśli o modernizacji kulturowej. Liberałowie natomiast zniknęli z przestrzeni, w której mogliby pełnić funkcję stabilizacyjną: mówić językiem oświeceniowym o prawach i wolnościach konstytucyjnych, tłumaczyć ich sens, pokazywać, że nie są one ani „narzucone”, ani „zagraniczne”, lecz wynikają z pewnych uniwersalnych zasad. To rola, której liberalne centrum nie pełni — a powinno.

Zachód kontra „tradycja” – fałszywy spór, który karmi prawicę

- Może liberałowie uznali zwycięstwo w prawicy w czymś, co Iwan Krastew i Stephen Holmes opisali w swojej książce „Światło, które zgasło”. Ich diagnoza była prosta: politycy pokroju Kaczyńskiego, Orbána czy Ficy nie chcą już być uczniami Zachodu, bo uważają, że kopiowanie zachodnich rozwiązań jest upokarzające. Czy wypowiedzi Tuska to przyznanie, że społeczeństwo również nie ufa już Zachodowi jako wzorcowi i nie chce ślepego ich kopiowania?

- Rzecz w tym, że nie chodzi o to, aby cokolwiek kopiować z Zachodu. Kopiowanie jest z definicji niemożliwe — i to był właśnie fundament „polityki resentymentu”, którą tak dobrze opisali Krastew i Holmes. Transformacja imitacyjna musiała zakończyć się rozczarowaniem. Był to model, który działał w pierwszych latach po 1989 roku, ale nie miał szans być czymś trwałym. Obiecywaliśmy sobie, że uda się stworzyć „drugie Niemcy” albo „drugą Irlandię”, ale realia instytucjonalne i historyczne nie pozwalały na to. Stąd późniejsze hasła prawicy o „narzucaniu nam standardów” znalazły podatny grunt. One odwoływały się do poczucia niewystarczalności, które narastało — i które było częściowo efektem samego sposobu, w jaki przebiegała transformacja. Ale to właśnie dlatego liberalne centrum powinno unikać powtarzania tego języka. W licytacji na twardość wobec Brukseli centrum zawsze przegra z radykałami. To ślepa uliczka. Jak mówiłem, populizm może być użytecznym narzędziem, ale w stosowany w dużych dawkach osłabia organizm polityczny, który ma go stosować.

Polacy bardziej otwarci niż politycy. Dlaczego centrum tego nie widzi?

- Czy nie jest tak, że liberałowie w całym świecie Zachodu to dziś formacja defensywna? Bo jedyne, co potrafią robić, to bronić dawnych osiągnięć liberalnej demokracji przed prawicowym populizmem. Są tak na tym skupieni, że nie potrafią przedstawić żadnych ofensywnych wizji, które konkurowałyby z prawicą.

- Bo uwierzyli w fałszywy podział: albo „Zachód”, albo „lokalna tradycja”, która rzekomo stoi w absolutnej sprzeczności z wartościami europejskimi. Tymczasem prawica tworzy własny, wymyślony świat — wyobrażony tradycjonalizm, który z rzeczywistością historyczną nie ma wiele wspólnego. Podobnie działają fundamentaliści religijni. Chomeini nie wracał do „autentycznego islamu” — on ten islam stworzył na nowo, ubrany w kostium historycznej ciągłości. Prawica w Polsce robi to samo z pojęciem „narodowej tożsamości”. I w tym sensie właśnie liberalizm powinien pełnić funkcję hamującą, demistyfikującą, pokazującą, że te światy są wykreowane. Ale żeby to robić, trzeba mieć własną wizję i własny język. Reaktywność nie wystarczy.

- Czyli znów wracamy do własnego pomysłu na Polskę i własnej opowieści. A tej – przynajmniej na poziomie politycznej praktyki – wśród liberałów brakuje.

- Bo to wymaga odwagi – a odwaga intelektualna jest czymś, co łatwiej wykrzesać z siebie w opozycji niż u władzy. Rządzenie państwem to praca u podstaw, codzienny pragmatyzm, administracja. I w tym natłoku obowiązków trudno znaleźć czas na refleksję. Ale jeśli liberalne centrum chce przetrwać, musi tę refleksję odzyskać. Trzeba zaproponować coś więcej niż tylko hamowanie zmian, których prawica oczekuje albo którym prawica się sprzeciwia. Polskie społeczeństwo, wbrew stereotypom, jest dużo bardziej otwarte i elastyczne niż polityczne elity, które nim rządzą. I jeśli liberałowie chcą odzyskać język modernizacji, muszą znowu zacząć odważnie myśleć o przyszłości — zamiast tylko administrować teraźniejszością.

- Obecna elita liberalna zbyt serio potraktowała powiedzenie, że „polityka to sztuka osiągania tego, co możliwe”? Jakby uznała, że możliwe jest bardzo niewiele — i zamiast poszerzać granice politycznego pola gry, sama je sobie zawęża.

- I to właśnie doprowadziło do paradoksu, który widzimy dziś bardzo wyraźnie: elity polityczne są bardziej konserwatywne niż społeczeństwo. Tak było w czasach SLD – badania z początku lat 2000. pokazywały, że poglądy liderów tej partii odpowiadały raczej niemieckiej chadecji niż lewicy. I dzisiaj sytuacja jest podobna: elektorat często akceptuje zmiany, których politycy się boją. Większość ludzi nie ma nic przeciwko temu, by inni żyli inaczej, kochali inaczej, organizowali swoje życie inaczej. Problem zaczyna się dopiero wtedy, gdy staje się to elementem politycznej wojny. Dlatego potrzebny jest język uspokajający, racjonalny, odwołujący się do zdrowego rozsądku i empatii. Lewica może być ideowym biegunem modernizacyjnym, ale liberalne centrum powinno być arbitrem, a nie stroną w wojnie kulturowej. To byłoby najrozsądniejsze rozwiązanie – również dla stabilności państwa.

Rozmawiał Tomasz Walczak

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki