Weźmy choćby powódź - od dwóch dni temat numer jeden politycznych debat. Sprawa oczywiście jest poważna, bo zdaniem synoptyków południowej Polsce grozi potop. Ale też przynajmniej od 1997 roku, powodzi tysiąclecia i koncertowej wpadki ówczesnego premiera Cimoszewicza, wiadomo, że można na tym sporo politycznie ugrać.
Z tego założenia wyszło PiS. Zamiast uganiać się za kolejnymi nieprzynoszącymi żadnego poparcia słit fociami z wyborcami, prezes, w ślad za premierem, rusza na wały przeciwpowodziowe, by fachowym okiem ocenić stan przygotowań do nadchodzącej apokalipsy. A że się zna i na tym, nie trzeba chyba przekonywać. W tej kampanii dał się już poznać m.in. jako specjalista od półtuszy wieprzowej czy górnictwa, więc czemu i z hydrologią miałby nie być za pan brat?
Co jednak da ludziom z zagrożonych terenów wiedza tajemna prezesa Kaczyńskiego? Czy od rytualnych słów, że Tusk spaprał sprawę, deszcz przestanie padać, a rwące rzeki pokornie wrócą do koryt? Albo czy prezes w razie potrzeby chwyci za łopatę i zacznie napełniać worki z piaskiem? Nie bardzo. Słit focia z wału wystarczy.
Czytaj: Tomasz Walczak: Przemysław Wipler, czyli jak z polityka zostać publicystą