Oczywiście, Lech Wałęsa dla KOD to wyłącznie symbol Solidarności i ikona walki o wolność. Bardzo wygodnie i niezwykle łatwo jest tego dziedzictwa przed zakusami historycznych rewizjonistów bronić. Niemniej tylko ktoś z głęboką amnezją lub zupełny ignorant może nie wiedzieć, co wyprawiał on jako (prawie) pierwszy prezydent III RP. Nie na darmo jego ówcześni przeciwnicy (a dziś sojusznicy) zarzucali mu autorytarne zapędy. Przecież to za jego prezydentury rozpoczął się proceder naginania prawa do bieżącej walki politycznej, co Ewa Milewicz określiła swego czasu mianem falandyzacji prawa. O tym, jak trwała to spuścizna, świadczy chociażby fakt, że określenie to trafiło do Słownika języka polskiego PWN. Ale nie tylko to.
Pełnymi garściami z tej Wałęsowej tradycji czerpie dziś Prawo i Sprawiedliwość. To, co rządząca partia wyprawiała niedawno z Trybunałem Konstytucyjnym, jest niczym innym jak falandyzacją prawa właśnie. I to w jej podręcznikowym wydaniu. PiS tłumaczy, podpierając się słynnymi już słowami Kornela Morawieckiego, że wola narodu stoi ponad prawem. Ale nie o naród i jego wolę tu chodzi. Chodzi o zwyczajne do bólu zagarnianie instytucji państwa i podporządkowywanie ich interesom jednego środowiska politycznego. Zresztą potwierdza to Komisja Wenecka, która w projekcie swojej opinii na temat pisowskich machinacji wokół TK przyznaje rację polskim krytykom działań PiS.
Lecha Wałęsy i jego dziedzictwa wcale więc nie trzeba bronić na ulicach. Ono nie dość, że broni się samo, to przeżywa jeszcze drugą młodość. Twórczo rozwija je niegdysiejszy totumfacki Wałęsy, czyli Jarosław Kaczyński. Czy trzeba jeszcze innego dowodu, by zrozumieć, że nasze elity - niezależnie od tego, czy liberalne, czy konserwatywne - to dwie strony tego samego medalu, a cała ta wojna polsko-polska to pic na wodę?