Tomasz Walczak

i

Autor: super express

Tomasz Walczak: Ukraina zdecyduje o miejscu Obamy w historii

2014-03-03 23:21

Trwający od tygodnia międzynarodowy kryzys wokół działań Rosji na ukraińskim Krymie postawił prezydenta Baracka Obamę w bardzo niezręcznej sytuacji. Amerykański przywódca od początku sprawowania swojej funkcji starał się jak najmniej angażować Stany Zjednoczone w międzynarodowe konflikty. I pewnie udałoby mu się w ten sposób doczekać odejścia z Białego Domu w 2016 roku, gdyby nie ukraińska rewolucja i rosyjska na nią reakcja. To jak rozwiąże tę sprawę zdecyduje jak zapamiętają go potomni – jako męża stanu lub nieudacznika.

Wprowadzając się do Białego Domu Obama żył nadzieją, że uda mu się wygasić wojenną retorykę, którą prezentował jego poprzednik George W. Bush i zadośćuczynić oczekiwaniom swoich wyborców, którzy przede wszystkim chcieli skutecznej walki z kryzysem ekonomicznym, a nie niesienia za pomocą amerykańskiej armii jutrzenki demokracji w najmroczniejsze zakątki dyktatorskiego świata, co od czasów pomarańczowej rewolucji stało się idée fixe drugiej kadencji Busha.

Obama obiecywał przede wszystkim zakończenie przeciągających się amerykańskich wojen w Iraku i Afganistanie, które wybuchły na fali chęci zemsty za 11 września. Ważnym elementem nowego otwarcia wkrótce stała chęć unormowania relacji z Rosją, którą rządził wtedy tandem Miedwiediew-Putin. Stosunki obu mocarstw uległy znaczącej erozji właśnie w czasach prezydentury Busha. Stany Zjednoczone coraz śmielej zapuszczające się w regiony uznawane za rosyjską strefę wpływów musiały rozdrażnić Kreml. Kolejną falę oburzenia rosyjskich władz wzbudziły plany budowy amerykańskiej tarczy antyrakietowej, którą planowano rozmieścić w Europie Środkowo-Wschodniej, w tym w Polsce.

RESET CZYLI PRZECIĄŻENIE

Wojna w Gruzji – w kraju, w którego sprawy mocno zaangażowały się Stany Zjednoczone – w 2008 roku, jeszcze w czasach rządów Busha, była jasnym sygnałem, że Kreml nie będzie tolerował waszyngtońskiej samowolki w tzw. bliskiej zagranicy. Ta wojna i chęć Obamy uczynienia z rozbrojenia nuklearnego treści swojej polityki zagranicznej sprawiła, że w lutym 2009 roku wiceprezydent Biden wyraził na konferencji w Monachium chęć „wciśnięcia przycisku reset” w relacjach z Rosją. Na początku marca tego samego roku słowo stało się ciałem, kiedy ówczesna sekretarz stanu Hilary Clinton wręczyła szefowi rosyjskiego MSZ Siergiejowi Ławrowowi przycisk z angielskim napisem „reset” i rosyjskim tłumaczeniem. Problem polegał na tym, że tłumaczenie zamiast „pieriezagruzka” brzmiało „pieriegruzka”, co po rosyjsku oznacza przeciążenie. To, co wtedy wydawało się uroczą gafą, dziś wydaje się ponurym proroctwem.

Wtedy jednak nikt nie był w stanie przewidzieć, że wbrew Rosji i bez wyraźnego wsparcia Zachodu Ukraińcy doprowadzą do obalenia prorosyjskiego prezydenta Janukowycza i swoim buntem opowiedzą się za marszem swojego kraju na Zachód. Przez jakiś czas wydawało się, że Stany Zjednoczone ucywilizowały Rosję i uczyniły z niej przewidywalnego światowego gracza, dzięki czemu można będzie przenieść ciężar amerykańskiej polityki poza Europę i skupić się na kwestii chińskiej oraz rozwiązać sprawę Afganistanu i programu atomowego Iranu.

Na resecie skorzystała głównie Rosja. Rozmowy o rozbrojeniu doprowadziły, co prawda, do podpisania nowego układu START, co wobec braku innych sukcesów na arenie międzynarodowej zostało okrzyknięte wielkim sukcesem administracji Obamy, ale to dla Kremla był sygnał, że Stany Zjednoczone po latach lekceważenia uznają mocarstwowość Rosji. W zamian za podpisanie układu Waszyngton zagwarantował, że budowa tarczy antyrakietowej będzie odbywać się po konsultacjach z Moskwą. Do tego reset odblokował rozmowy o przystąpieniu Rosji do WTO i doprowadził do jej akcesji do tego gremium, o czym Rosja marzyła od lat. Ustępstwa na rzecz Stanów Zjednoczonych pozwoliły Rosji zachować twarz, ale większy przełom nie nastąpił.

PUTIN KOŃCZY ODWILŻ

Sytuację diametralnie zmienił powrót Władimira Putina na fotel prezydenta Rosji. Już w czasie kampanii wyborczej prezentował on wyraźną antyamerykańską retorykę, z której uczynił treść swojej polityki już po powrocie na Kreml. Wynikało to z faktu, że ten triumfalny powrót dokonał się w zupełnie innych czasach, niż wyniesienie Putina do władzy. Rosja już nie przeżywała boomu zarobkowego, ludzie coraz rzadziej odczuwali poprawę warunków życia. Putinowska rewolucja początku XXI w., oparta o niebotyczne ceny surowców, zamieniła się w małą stabilizację. Skoro już nie można było rozbudzać miłości ludu chlebem, trzeba było znaleźć dla niego erzac. Stała się nim silnie neoimperialna retoryka, której ostrze było wymierzone w idealnie do tego nadające się Stany Zjednoczone. Nie od dziś bowiem wiadomo, że nic tak nie buduje grupowej tożsamości i poczucia łączności z władzą jasno sprecyzowany wróg.

Choć już wtedy było wiadomo, że reset się skończył, Obama i jego administracja żyły w poczuciu, że on nadal trwa. Trzeźwiąca nie okazała się antyamerykańska nagonka w związku z przyjęciem przez Waszyngton tzw. „listy Magnickiego”, czyli wykazu osób z zakazem wjazdu do Stanów Zjednoczonych, które odpowiadały za śmierć rosyjskiego prawnika walczącego z korupcją. Tym bardziej nie otrzeźwiło nieprzejednane stanowisko Rosji w sprawie wojny domowej w Syrii i sygnał, że Moskwa przechodzi tym samym do międzynarodowej ofensywy, broniąc swoich interesów.

SYRIA OŚMIELA ROSJĘ

Było to zresztą na rękę samemu Obamie, który nie bardzo chciał się zaangażować w ten konflikt. Bardzo długo migał się od tego, żeby Stany Zjednoczone przejęły w nim inicjatywę. Powiedział swego czasu, że dla Waszyngtonu nieprzekraczalną granicą jest użycie przez reżim Assada broni chemicznej wobec powstańców. Kiedy już syryjski przywódca na to się zdecydował, Obama nie zechciał go odpowiednio ukarać, ulegając namowom Moskwy, żeby ograniczyć się do rozbrojenia chemicznego kraju, w którym rządzi klient Kremla.

Putin takie działanie zinterpretował po swojemu – nie jako próbę uniknięcia niekomu niepotrzebnej wojny, ale po prostu jako słabość Stanów Zjednoczonych pod przywództwem Obamy, które ustępują wobec nieprzejednanego stanowiska Rosji.Dziś działając polityką faktów dokonanych na Ukrainie Putin korzysta z lekcji, jaką wyniósł z Syrii. Jeśli tam amerykański przywódca nie chciał sprzeciwić się dyktatowi Moskwy, dlaczego miałby coś powiedzieć w daleko ważniejszej z punktu widzenia światowego porządku sprawie Ukrainy. Zresztą pierwsze reakcje Obamy na rosyjską ofensywę na Krymie były dość wyważone i niezbyt zaczepne wobec bezprecedensowej agresji Kremla. Nawet zapowiedzi sankcji wydają się na Putinie nie robić większego wrażenia.

Sytuacja wymaga od Obamy działania i na razie ogranicza się ono do jego tradycyjnego koncyliacyjnego stylu – dużo mówi, mało robi. Jeśli chce być przywódcą, którego Ameryka zapamięta jako męża stanu, musi być wobec Putina bardziej zaczepny i przejąć w starciu o Ukrainę inicjatywę. Póki co jednak to Kreml wyznacza tu Obamie pole manewru i robi swoje. To jednak najprostsza droga, żeby zapisać się w historii jako słaby przywódca, który przyczynił się do obniżenia statusu Stanów Zjednoczonych jako światowego mocarstwa. Angażując się mocnej po stronie ukraińskiej rewolucji ma szanse nie tylko uratować ją przed Rosją, ale także zachować twarz. Jeśli w pierwszej kadencji wyznacznikiem sukcesu było dla Obamy stworzenie z Rosji za pomocą „resetu” przewidywalnego partnera, tak teraz będzie nim jej zdyscyplinowanie.