Świetnie pokazuje to znakomity amerykański serial polityczny "Domek z kart" z Kevinem Spaceyem, opowiadający o kulisach pracy Białego Domu. Prezydent Stanów Zjednoczonych kreuje swą politykę wobec Chin w imię interesów swojego mentora i przyjaciela, który - tak się jakoś złożyło - od lat inwestuje w Kraju Środka, i przypadkowy kryzys polityczny między Pekinem i Waszyngtonem może zaszkodzić jego wielkim planom. Dlatego robi wszystko, żeby nakłonić prezydenta, by ten nie eskalował konfliktu.
Mam wrażenie, że podobne rozmowy odbywają się dziś w wielu gabinetach europejskich przywódców, których kraje mają silne związki gospodarcze z Rosją. Stąd ani kanclerz Merkel, ani premier Cameron nie palą się do tego, by skutecznie wybić Putinowi z głowy jego pomysły wobec Ukrainy. To, co jest bowiem w interesie Europy jako wspólnoty politycznej, najczęściej nie jest w interesie ponadnarodowych korporacji, które boją się utraty zysków. Wyobrażają sobie państwo, żeby np. British Petroleum, które ma 20 proc. udziałów w rosyjskim gigancie branży naftowej Rosnieft, pozwoliło na to, żeby jego zyskom zagroziły sankcje na eksport ropy - jedne z niewielu skutecznych, które przemówiłyby Putinowi do rozsądku? Nie sądzę. Światowa gospodarka musi się kręcić, pieniądze między rynkami muszą przepływać i taka drobnostka jak łamanie prawa międzynarodowego przez Rosję i podważanie światowego systemu bezpieczeństwa nie może w tym przeszkodzić. Nas kiedyś na pastwę najeźdźców zostawili w imię realpolitik zachodni politycy. Dziś Ukraińcy to ofiary globalnego biznesu i jego chciwości.
Czytaj: Tomasz Walczak: Conchita Wurst obnażyła polską prawicę