Na dogmacie niskich podatków - co wielokrotnie już dowodzono - zyskują tylko najbogatsi, którzy nie dość, że nie dają praktycznie nic państwu (czyli de facto nam wszystkim), to wcale nie wykorzystują zgromadzonego bogactwa, by inwestować w realną gospodarkę - rozwój firm i związane z tym tworzenie miejsc pracy. Zaoszczędzonymi na podatkach pieniędzmi spekulują na rynkach finansowych, co po pierwsze, nie stanowi wartości dodanej dla naszych społeczeństw, a po drugie, jedynie destabilizuje gospodarkę.
Nie do wszystkich ta prawda jeszcze dociera. Szczególnie w Polsce, gdzie refleksja ekonomiczna zatrzymała się w głębokich latach 90., kiedy unikanie podatków uważano za cnotę przedsiębiorczego człowieka, a same podatki za narzędzie opresji państwa. Efekt tego taki, że współczesne państwa mają coraz większe problemy z wywiązaniem się z podstawowych obowiązków wobec swoich obywateli. Brakuje im zwyczajnie pieniędzy w budżecie, by zapewnić odpowiednią opiekę zdrowotną, edukację czy inne usługi publiczne. Nie mówiąc już o wydajnej polityce społecznej.
Łatwo potem zarzucić, że państwo dostarcza obywatelom słabej jakości usług. A skoro tak, to po co mają być one publiczne? Lepiej je sprywatyzować. Słynny amerykański naukowiec Noam Chomsky wytłumaczył tę praktykę tak: "ogranicz finansowanie, upewnij się, że coś nie działa, ludzie się wściekną, a potem przekaż to prywatnemu kapitałowi". Obserwując sytuację choćby w polskiej służbie zdrowia, widać ten proces wyraźnie. Wiecznie niedofinansowana publiczna opieka zdrowotna zmusza coraz więcej Polaków do korzystania z usług prywatnych placówek, choć nie zapewniają one wszystkich zabiegów medycznych. Wiele z nich jest po prostu z ich punktu widzenia nieopłacalna.
Słyszę już głosy, jak choćby Witolda Gadomskiego z "Gazety Wyborczej", że raje podatkowe są pożyteczne, bo powstrzymują państwo od podnoszenia podatków. No tak, ale aby utrzymać u siebie inwestycje, muszą je obniżać. Bogaci zacierają ręce, a średniacy i mniej zamożni, uzależnieni od oferowanych przez państwo usług publicznych, mają powody do niezadowolenia. Lub mieliby je, gdyby w Polsce ktoś chciał wytłumaczyć im, że niskie podatki to w nich uderzają najbardziej.
Czytaj też: Tomasz Walczak: Czy PiS opodatkuje szczęście?