Niektórym pewnie trudno zrozumieć dylematy, z jakimi na co dzień przychodzi się zmagać bohaterskim rodzicom, którzy poświęcają całe życie swoim dzieciom. Najczęściej jedno z rodziców rezygnuje z pracy, aby w każdej chwili być u ich boku, a w zamian otrzymuje od państwa marne wsparcie w postaci zasiłku pielęgnacyjnego ledwo przekraczającego kwotę 600 zł i kolejne 200 zł specjalnego rządowego zasiłku.
Przeczytaj: Tusk zachowuje się jak dyletant
Nie dość, że za te pieniądze niezwykle trudno wyżyć - zwłaszcza że przecież nie brakuje samotnych rodziców, którzy niepełnosprawnymi dziećmi się zajmują - to jeszcze za osobę, która zostaje w domu, nie są odprowadzane żadne składki. Efekt jest taki, że o emeryturze może ona tylko pomarzyć.
Trudno więc dziwić się wściekłości rodziców i ich postulatom, by po pierwsze zwiększyć zasiłki, a po drugie potraktować opiekę nad niepełnosprawnymi dziećmi jako pracę. Niby rząd zapowiada stopniowe zwiększanie wsparcia finansowego, ale nadal dzieje się to za wolno.
Perspektywa kilku lat, w ciągu których ma ono dojść do poziomu pensji minimalnej, w żaden sposób nie satysfakcjonuje. Życie toczy się bowiem tu i teraz i nie żywi się nadzieją na lepsze jutro. Jakoś przywykłem, że nasze państwo ma swoich obywateli w nosie. O ile jednak można sobie poradzić bez jego pomocy, kiedy zarabia się sporo pieniędzy i nie zmaga się z chorobami i niepełnosprawnością, o tyle osoby, których dotykają różne życiowe dramaty, powinny być otoczone przez państwo szczególną opieką i wsparciem.
Nie jutro, ale dziś. Rządzący powinni też sobie darować żenujące tłumaczenia, jak te Adama Szejnfelda z PO, że protestujący rodzice powinni mieć pretensje także do poprzednich rządów. Po siedmiu latach u władzy brzmią one bowiem jak ponury żart.