Dla klasy politycznej takie tematy jak pedofilia to znakomita pożywka dla rozpętania czegoś, co w socjologii nazywa się paniką moralną: wyreżyserowanego spektaklu gniewu na zagrożenia dla wartości i interesów społecznych. Takie paniki obserwujemy co jakiś czas – rozpętywano je przy okazji dopalaczy, szczególnie głośnych wypadków samochodowych, wyjątkowo obrzydliwych przestępstw. Politycy chętnie te tematy podejmowali, widząc w nich czysty zysk polityczny. Na silnie spolaryzowanej scenie politycznej, takiej jak nasza, jest to szczególnie kuszące narzędzie polityczne. Przy okazji filmu Sekielskiego politycy również chętnie z niego korzystają.
I jak zwykle odpowiedzią na problem jest zaostrzanie prawa. Idą w nie i PiS, i PO, które ścigają się, kto wymyśli bardziej opresyjne przepisy dla sprawców pedofilii. Oczywiście nie ma to nic wspólnego z chęcią rozwiązania problemu albo chociaż próbą zmierzenia się z nim. To czysta akcyjność, która dyktuje w Polsce wiele przepisów prawa jedynie prześlizgujących się po powierzchni zjawisk, nie sięgając do sedna problemu. Dziś w sprawie pedofilii problemem nie jest łagodność prawa, ale elementarne jego egzekwowanie. Co pokazał film Sekielskiego, duchowni, którzy wykorzystywania seksualnego dzieci się dopuszczali, nie mieli nawet szansy odpowiedzieć za swoje winy. Nie otrzymali nawet łagodnego wyroku, ale skorzystali z kościelnego programu ochrony pedofili, w ramach którego przenoszono ich z parafii do parafii, zamykano w zakonach, emerytowano ich, ale nie dopuszczono, by stanęli przed sądem ludzkim. Czekano, aż Bóg ich we właściwym czasie osądzi sam.
To jest zasadniczy problem, który unaocznił film Sekielskiego – a nie to, że prawo bywa zbyt łagodne. Tania panika moralna nie pozwala jednak dostrzec sedna problemu i dlatego razem z politykami lepiej jej nie ulegać.