Mąż Krystyny Łuczak-Surówki zginął w katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem 10 kwietnia. Wkrótce potem na wdowę spadł kolejny cios - kobieta straciła dziecko, które nosiła w swoim łonie. Mimo to, ówczesna władza nie zdecydował się przyznać załamanej wdowie renty. - Argument, który otrzymałam wraz z dwukrotną odmową, to... brak dzieci. Był wybitnie nie na miejscu, gdyż w kwietniu 2010 roku w jednym tygodniu straciłam i męża, i ciążę. Razem z samolotem runął mój świat. I nie była to tajemnica ani dla MSWiA, ani rządu" - napisała kobieta.
Kiedy Beata Gosiewska postanowiła złożyć wniosek o odszkodowanie w wysokości 5 milionów złotych, wdowa po funkcjonariuszu BOR postanowiła to skomentować.
ZOBACZ: Pieronek: Masowe ekshumacje ofiar to skandal
- Obecny rząd już dość długo jest u sterów i interesuje się tylko swoimi ludźmi. Ja nie byłam żoną polityka, tylko żoną funkcjonariusza BOR, który 10.04.10 był w pracy. Jacek był na służbie i wieczorem miał wrócić do domu. Zamiast niego w środku dnia przyjechał do mnie szwadron śmierci - napisała na portalu społecznościowym kobieta.
Teraz przyznaje, jak bardzo ciężką walkę musiała stoczyć, gdy straciła męża i dziecko. - Przetrwałam dzięki pomocy przyjaciół i wielu ludzi dobrej woli, którzy wyciągnęli do mnie rękę. Nie pytajcie jak przetrwałam, bo sama tego nie wiem. Nie zrezygnowałam z pracy, choć to mi proponowano w 2010 by móc przyznać mi dożywotnio rentę "a potem, po roku pani sobie do pracy wróci". Ja w pracy byłam kilka dni po pogrzebie. Była mi potrzebna, by żyć. By żyć jako ja, bo finansowo zapewne renta byłaby większa i wielu wolałoby pieniądze niż pracę. Ja potrzebowałam mojego życia a właściwie tego, co z niego zostało - napisała Krystyna Łuczak-Surówka na Facebooku.