Tadeusz Płużański: Powrót posła

2011-02-12 13:15

Książę Albert uważał, że nie nadaje się na króla. Powód? Od piątego roku życia jąkał się. Przez lata próbował poradzić sobie z tym problemem, chodził do wszystkich możliwych specjalistów. I nic. Wady nie udawało się wyeliminować. W końcu okazało się, że ćwiczenia to jedno, ale problem leży też w głowie.

Albertowi pomógł dopiero australijski specjalista od wymowy. O tym opowiada film "Jak zostać królem", nominowany do Oscara aż w 12 kategoriach, który właśnie wszedł do kin. Ktoś powie, film to film, a życie wygląda zupełnie inaczej. Rzeczony obraz jest jednak oparty na faktach, a nawet "faktach autentycznych". 20 stycznia 1936 r. zmarł król Jerzy V i na tron wstąpił jego najstarszy syn, przyjmując imię Edwarda VIII. Młodszy Albert, wobec bezdzietności Edwarda, automatycznie został następcą tronu. Jednak Edward był zakochany po uszy w Amerykance - Wallis Simpson. Temu małżeństwu sprzeciwiali się wszyscy - rodzina królewska, Kościół i rząd. Powód? Simpson była dwukrotną rozwódką. Na ślub Edwarda z panią Wallis ostatecznie nie zgodził się brytyjski parlament. Wtedy Edward wybrał kochankę zamiast matki Ojczyzny. Już w grudniu 1936 r. abdykował na rzecz młodszego brata. Książę Albert, aby kontynuować dzieło ojca, przyjął imię Jerzego VI.

Przeczytaj koniecznie: Tadeusz Płużański: Plan Balcerowicza

Po wybuchu wojny król nawoływał do walki, wspierał armię. Powszechny szacunek zyskał, gdy podczas niemieckich nalotów na Londyn nie opuścił miasta. Nie zdezerterował nawet podczas bombardowań Pałacu Bucking- ham, a takich było aż dziewięć. Dla księcia Alberta, a potem króla Jerzego, interes kraju był najważniejszy. A więc najważniejsze było Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej. A wada wymowy jego zdaniem nie licowała z powagą funkcji pierwszego reprezentanta. Swoje królowanie uznał jednak za obowiązek, choć najlepszym i najbystrzejszym monarchą z pewnością nie był.

Świat zna podobne przypadki. Jednych nie ciągnęło na piedestał, inni - skompromitowani - z niego spadali. Abdykowały głowy państw, królowie, prezydenci, premierzy. W niebyt odchodzili ubrudzeni posłowie, senatorowie.

A jak jest u nas? Na odwrót. U nas wszyscy kurczowo trzymają się stołków. Podejrzani o afery czy ośmieszeni dalej pełnią swoje funkcje. Poseł Karski czy Celiński jeżdżą po pijaku meleksami czy samochodami, aby zaraz znów poddać się wyborczej weryfikacji. Jeszcze bardziej bezkompromisowy jest poseł Mirosław Drzewiecki, który nadal chce kandydować do Sejmu. I nic nie robi sobie z tego, że to Sejm dzikiego kraju. A trójka naszych najdzielniejszych ministrów: Klich, Kopacz i Grabarczyk? Mają być lokomotywami platformianych list. Ale właściwie o czym to świadczy? Że ministrami już nie będą, czyli nie są tacy wspaniali, czyli nie są takimi specjalistami, czyli nie są niezastąpieni. Przecież mogą być delegowani na dowolny kierunek partyjnej roboty. I nic złego się nie stanie. A prezydent, który nie potrafi się zachować (to chyba gorsze od jąkania się)?

Patrz też: Tadeusz Płużański: Rozpłynęli się we mgle

Lewica? Wracają: Miller, Oleksy, Czarzasty, Łapiński... Właściwie nie wracają, bo zawsze byli obok, tylko wychodzą z cienia. A nawet w krajach afrykańskich - Tunezji czy Egipcie stara gwardia odchodzi. Odchodzą skompromitowani ludzie skompromitowanej władzy. Odchodzą nawet dyktatorzy. A u nas? Bez żenady wracają na salony.