- „Super Express”:- 75 rocznica Powstania Warszawskiego, wielkiego zrywu młodych ludzi pragnących wolności. Czym było dla pana wtedy, kiedy będąc młodym chłopakiem musiał pan wziąć do ręki broń i walczyć, a czym jest z perspektywy?
- Stefan Meissner: - Miałem wtedy 18 lat. Byłem czwartym z pięciu braci i wszyscy należeliśmy do armii podziemnej. Przez pięć lat czekaliśmy na moment, kiedy będziemy wolni. Aby pojąć istotę powstania trzeba wczuć się w okres okupacji. Jego wybuch to była dla wielu euforia wolności. Ludzie po pięciu latach upokorzeń i morderstw chcieli walczyć o wolność.
- Ograniczała was zbyt mała ilość broni…
- Owszem, broni było zbyt mało. Pragnienie uwolnienia się spod piętna okupacji było jednak tak silne, że nic nie mogło go powstrzymać! Wierzyliśmy, że będzie to krótka i zwycięska walka. Niemcy chyliły się ku upadkowi. Premier rządu na emigracji, pan Mikołajczyk poleciał do Moskwy porozmawiać ze Stalinem. Armia Radziecka się zbliżała. Na obrzeżach Warszawy było widać czołgi. Mieliśmy nadzieję, że uwolnimy stolicę sami i będziemy witali nadchodzące wojska jako gospodarze. To brzmi górnolotnie, bo jako młodzi chłopcy nie myśleliśmy o polityce.
- Powstanie Warszawskie budzi nawet po tylu latach spory i dyskusje co do zasadności jego wybuchu. Co pan o tym myśli? Pan może to oceniać, pan był w centrum wydarzeń.
- Te dyskusje zaczęły się jeszcze w okresie okupacji. Wielokrotnie rozmawialiśmy zadając sobie pytanie, czy można było uniknąć tego rozlewu krwi.
- I jaka odpowiedź padała najczęściej?
- Różne. Ciężko oceniać ten czas i emocje, choć minęło wiele lat. Rozkazu łatwo było nie wydać. Pytanie co wówczas stałoby się z Warszawą? Niemcy mieliby 100 tys. młodych ludzi, byli gotowi szykować okopy. Być może zrobiliby z Warszawy nowy Stalingrad? Stolica była istotnym węzłem komunikacyjnym. Hitler kazał walczyć wojsku o każdy kawałek ziemi.
- Wspomniał pan, że ludzie mieli dość życia pod butem okupanta. Są takie opinie, że bez rozkazu o wybuchu Powstania ludzie mogliby i tak wyjść na ulice i walczyć sami…
- Istniała taka ewentualność. Może wybuchłyby walki niezorganizowane?Młodzież była gotowa do walki. Wystarczyła iskra, która wywołałaby reakcję Niemców. Co by się stało wówczas z ludnością cywilną? Nad Warszawą wisiało fatum. Moim zdaniem pewnych rzeczy nie dało się uniknąć. Geopolityka przesądziła o tym, że losy Warszawy tak, czy siak nie były pisane kolorowymi kredkami. Stalin chciał wybuchu powstania. Z Moskwy i Lublina nawołujące do walki. Słyszałem je na własne uszy.
- Podczas powstania był pan trzykrotnie ranny. Stracił pan ukochanego brata. Mimo tych przykrych doświadczeń udało się panu doświadczyć najpiękniejszej emocji, miłości. W Powstaniu poznał pan swoją przyszłą żonę.
- Pierwszy raz zobaczyłem moją przyszłą żonę na dachu domu, przy ulicy Chmielnej. Podczas ostrzału z karabinu maszynowego z Dworca Głównego. Pod kominem leżał chłopak, Chmura. Był ranny. Nie można było się do niego dostać. Nagle wyłoniła się postać dziewczyny. Wyskoczyła z torbą sanitarną, między pociskami dostała się do rannego i udzieliła mu pierwszej pomocy. To było moje pierwsze spotkanie z sanitariuszką Oleńką. Potem sam byłem ranny i brat zaciągnął mnie na punkt sanitarny.
- Do tej samej sanitariuszki?
- Dokładnie! Potem byłem raz jeszcze ranny. Oleńka wspólnie z inną sanitariuszką niosły mnie przez piwnicę.
- Polki to silne kobiety.
- Najsilniejsze! Nadzwyczajne!
- Co pan czuje, gdy co roku przylatuje pan z Kanady do Polski, by z innymi Powstańcami kultywować pamięć o tamtych dniach?
- Warszawa jest pięknym miastem. Nowemu pokoleniu trudno sobie wyobrazić tę różnicę, którą ja mogę dostrzec z lat 40... Za każdym razem jestem dumny ze stolicy. Widzę nowe budynki, pełno zieleni. W tym roku przyleciało ze mną czworo wnuków. Troje z nich po raz pierwszy do Polski.
- Podoba im się miasto, o które walczył ich dziadek?
- Są zachwyceni! Mam im jeszcze dużo o pokazania.
- Po kapitulacji był pan w niemiecki obozie. Co po nim?
- Po kapitulacji Niemiec, z bratem i kolegą, kilka miesięcy jeździliśmy na motocyklu po wypalonej Europie. Zadawaliśmy sobie pytanie, czy wracać do Polski? Stwierdziliśmy jednak, że to niemożliwe. Dołączyliśmy do II korpusu polskiego we Włoszech. Czekaliśmy na przydział do broni. Na drzewku oliwnym przyczepiono wówczas kartkę z informacją o tym, że ci, którzy przez wojnę przerwali swoją edukację mogą ją kontynuować na włoskich uniwersytetach. Złożyłem z bratem i kolegami podanie. Zapomnieliśmy o tym, ale po jakimś czasie wywołano nasze nazwiska i oddelegowano nas do Mediolanu.
- Na studia.
- Tak, ale nie znałem włoskiego (śmiech).
- Co tam, Polak potrafi!
- Tak! Zacząłem studiować w Mediolanie. Jednak korpus został ewakuowany wraz ze studentami do Anglii. W Anglii dostałem się na londyński uniwersytet. Skończyłem studia. W międzyczasie ożeniłem się z Oleńką. Gdy chodziłem na studia byłem żonaty, a gdy je skończyłem miałem już trzech synów. W Polsce nadal nie było perspektyw. Zdecydowaliśmy się na emigrację do Kanady. Tam udało mi się zrobić karierę, pracować na całym świecie. W Brazylii spotkała nas nawet wielka tragedia. Zginął nasz syn, który został napadnięty.
- Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości chciał pan wrócić?
- Wtedy miałem swoją własną firmę konsultacyjną i zdecydowałem, że zrobię coś dla Polski. Przylatywałem dzielić się swoją wiedzą i doświadczeniem. Przez 9 lat kilkanaście razy. Wiele firm upadało, a chciałem, aby coś się zmieniło. Bardzo cenię ten okres. Czuję, że miałem mikroskopijny wkład w odbudowę naszego pięknego kraju i Warszawy.
Rozmawiała Sandra Skibniewska