Nieważne, czy dotyczy to podporządkowania NBP rządzącej partii (patrz rozmowa Sienkiewicz - Belka), czy próby obsadzenia (ha, ha, ha!) ambasady w Paryżu (tu przypominam fragment smacznej konwersacji Sikorski - Rostowski). Można jednak uznać, że bohaterowie tych dwóch podsłuchanych rozmów (u Sowy i... oraz w Amber Roomie) mieli jakiś dramatycznie małostkowy powód do ucieczki z gabinetów. Obie bowiem rozmowy, jedna na granicy prawa, druga na granicy dobrego smaku, świadczą o pogardzie ich uczestników dla oficjalnej Tuskowej polityki, pokazują też, jak są niedowartościowani, jak na co dzień cierpi ich "ja". Bo w swoim przekonaniu do większych rzeczy są stworzeni. Dlatego rozumiem, że musieli wypić, by się wygadać i poczuć. Tacy wielcy, mali ludzie.
Nie mogę zrozumieć jednak, dlaczego w atmosferze viproomu u pana Sowy i jego przyjaciół konferowali wicepremier i ministra zarazem Elżbieta Bieńkowska oraz szef CBA Paweł Wojtunik. Według ważnych ustaleń "Gazety Wyborczej" i "Wprost" (bo samej podsłuchanej rozmowy jeszcze nie znamy) spotkanie się odbyło i jednym z jego tematów była możliwa korupcja w Ministerstwie Infrastruktury, a także wynikająca z tego akcja (późniejsze przeszukanie gabinetu zastępcy Bieńkowskiej - Rynasiewicza). Przecież to nie temat na knajpianą rozmowę, ale na raport, oficjalną drogą. A tu sekretariat pani wicepremier umawia spotkanie w miejscu publicznym. Na co zgadzają się i ona, i on - szef służby antykorupcyjnej. To jak to wygląda? Nad czym kombinowali i kto, kogo... no przekonywał, i do czego?
I czy jest jeszcze na ich kombinacje miejsce... nawet w naszej bananowej republice?
ZAPISZ SIĘ: Codziennie wiadomości Super Expressu na e-mail