Ona - żwawa, energicznie operująca sopranem, on - naburmuszony, z pretensją do świata, również sopran. Rozdziewają się niedbale (lekka niedbałość wskazuje na wyższe sfery), rzucając okrycia gdzie popadnie. I tu na scenę wkracza czarny charakter: wychudzona, brzydka Niemka grająca stewardesę - koniecznie z krótkim pejczem. Antyczny konflikt między porządkiem niemieckim a nieporządkiem pary kapeluszników jest nieunikniony. Niemka żąda przywrócenia ładu, a kapelusznicy, żeby ich całowała. Scena wrzasków, wzajemnych przekomarzań i refrenu intonowanego męskim sopranem "Ratujcie, Niemcy mnie biją!" to punkt kulminacyjny spektaklu. Wreszcie rozwiązanie, trochę deus ex machina: wkracza policja, zakuwa go i przy oklaskach znudzonych kapelusznikami pasażerów wyprowadza z samolotu.
I tu koniec burleski. Potem jest już bardzo, bardzo smutno. Rokita, który jest zwykłym, najzwyklejszym obywatelem, w nocy porusza polskie polityczne niebo i ziemię, żeby wyciągać go z niemieckiej niewoli. I dla niego w nocy polski konsul zrywa się na nogi. Zerwałby się dla zwykłego obywatela w takiej sytuacji? Nie sądzę. Potem wygłup Rokity sankcjonują jego koledzy z "Dziennika", najpoważniej w świecie wypisując absurdalia: "Brońmy Rokity, to może spotkać każdego". To spytam: każdego obywatela czy każdego frustrata z rozdętym ego, awanturującego się w samolocie? Bo ja już takich frustratów w samolotach spotykałem dziesiątki razy i zawsze byłem za wywaleniem ich z pokładu. Dla bezpieczeństwa i spokoju mojego i innych pasażerów. Wywalać i nie patyczkować się. To, że Rokita na lotniskach zachowywał się wiele razy agresywnie, potwierdzają świadkowie, mówił o tym nawet Joachim Brudziński. Czasem więc lepiej po prostu milczeć, niż kogoś bronić. Bo inaczej: smutek. Smutek po burlesce.