"Super Express": - Rzecznik polskiego rządu zgodnie z prawem oficjalnie zrezygnował z zasiadania we władzach spółki handlowej. Jednak okazuje się, że jego podpis znajduje się pod dokumentami, które mają wpływ na jej działalność, co każe przypuszczać, że jednak łamie prawo. W Niemczech miałby problem i żądano by jego odwołania?
Jan Puhl: - Oczywiście. Jeśli tylko pojawiłoby się podejrzenie, że ktoś może wykorzystywać swoją pozycję polityczną, żeby wyciągać z tego korzyści dla siebie, od razu pojawiłyby się głośne postulaty, aby taką osobę usunąć ze stanowiska. To właśnie spotkało byłego już prezydenta Niemiec Christiana Wulffa.
- Bo ten jako premier Dolnej Saksonii miał niejasne relacje ze światem biznesu.
- Dokładnie. Trzeba zresztą też przyznać, że w niemieckim społeczeństwie zmniejsza się tolerancja dla tego typu zachowań. Jeśli ktoś piastujący wysokie stanowisko państwowe dopuści się kłamstwa lub okaże się podejrzanym w jakiejś sprawie, musi się liczyć z gniewem społeczeństwa i odpowiedzialnością polityczną.
- Mówimy tu o niezadowoleniu społecznym, ale czy w niemieckim systemie prawnym są zapisy, które pozwalają odwołać polityka, który publicznie kłamie lub w jego przypadku zachodzi podejrzenie przestępstwa?
- Nie mamy, niestety, takich zapisów w prawie, które zmuszałyby polityków do dymisji. Podają się do dymisji pod wpływem politycznego i społecznego nacisku.
- Nacisk ten wynika z jasnych standardów w polityce?
- Te standardy tworzą się w dyskusji publicznej. Najpierw rośnie presja mediów, potem sprawą zaczynają się interesować organy śledcze. I kiedy prokuratura zajmie się taką sprawą, polityk jest już w zasadzie skończony. Nie dlatego, że samo wszczęcie śledztwa oznacza dymisję, ale dlatego, że presja społeczna jest nie do zniesienia.
Jan Puhli
Dziennikarz niemieckiego tygodnika "Der Spiegel"