Pierwsza niedziela z ograniczeniem handlu. Przyznam, że skala emocji wokół tego tematu mocno mnie zaskoczyła. Supermarkety zamknięte jeden dzień w tygodniu. Jak żyć?!
Za chwilę wszyscy o tym zapomną, ale na razie mogłoby się wydawać, że to armagedon. Moja żona była w sobotę w Ikei (mamy remont). I ludzie zareagowali tak, jakby w niedzielę miały im się pokończyć w domu meble.
Kiedy wsłuchać się w argumenty przeciwko ograniczeniom handlu, można je sprowadzić do dwóch głównych kwestii. Pierwsza: "to zaszkodzi gospodarce, zarobkom, miejscom pracy". Druga: "rząd ogranicza wolność".
Co do pierwszej, to szukałem i nie znalazłem danych świadczących o tym, że w krajach ograniczających handel zaszkodziło to gospodarce. Po ograniczeniu ludzie nie przestawali na jeden dzień jeść, pić ani używać mydła, a nawet papieru toaletowego. Kupują w inny dzień i w innych miejscach. I zużywają mniej więcej tyle samo.
Co do "ograniczania wolności"... Nie lubię nadużywania wielkich słów z błahych powodów. Tym bardziej kiedy przeważnie chowa się za wielkimi słowami zwykły egoizm. Ograniczenie handlu w niedziele (bo przecież nie zakaz) ogranicza wolność? Wiele norm tę wolność krępuje. Nawet tych pozaprawnych! Każdego zdrowego faceta krępują od czasu do czasu nawet majtki w kroku, a i tak je nosi.
Jeżeli te niedziele to naprawdę taki imperatyw i powód do szermowania słowem "wolność", to zorganizujcie sobie w tej sprawie miesięcznice. Na pamiątkę ograniczenia wolności każdego 11 dnia miesiąca. Jak wam się nudzi w niedzielę, to przesuńcie je na weekend. Możecie też posłuchać apelu "Wyborczej" i ruszyć na akcję "niedzielnego nieposłuszeństwa" - na zakupy. Co bogatsi mogą nawet wykupować wtedy konie z PiS-owskiej niewoli w Janowie.
Lata temu byłem w polskim Sejmie świadkiem debaty o likwidacji tzw. sobót pracujących. Było coś takiego. I pamiętam, jak wielu ekonomistów darło szaty, że to nokaut dla polskiej gospodarki. Po wprowadzeniu wolnych sobót mieliśmy stracić jakieś kilogramy PKB. Miało paść mnóstwo firm, bo jesteśmy krajem na dorobku i to miało być dla nas samobójstwo.
I wiecie państwo co? Trudno uwierzyć, ale przeżyliśmy! I choć rozumiem pewne ekonomiczne argumenty przeciwko likwidacji wolnych sobót czy ograniczaniu handlu w niedzielę, to niekoniecznie się z nią zgadzam. Przywracając prawo do pracy dla dzieci od 7. roku życia (w końcu zakaz pracy dzieci to też zamach na wolność, no nie?) albo wprowadzając niewolnictwo, polska gospodarka na pewno by zyskała. PKB by wzrosło, firmy konkurowałyby z zachodnimi kosztami pracy.
Tylko czy naprawdę byłby to taki raj na ziemi?