Ów europoseł udzielił wypowiedzi do artykułu, w którym napisano, że on widział na własne oczy dokument podpisany przez ówczesnego premiera Leszka Millera, niby zezwalający Amerykanom na panoszenie się u nas w Polsce ze swoimi podłymi metodami.
Wtedy Miller powiedział, że jeżeli owa gazeta, która ma reputację nieprzesadnie wzorową, nie manipuluje tym razem, to Pinior jest kłamca i łajdak, bo on niczego takiego nie podpisywał.
"Super Express" natychmiast zapytał więc Józefa Piniora, czy na pewno on widział. A pan Pinior zaczął nam mącić, że on nie powie, czy widział, czy nie widział, tylko że on wie, bo się od kogoś dowiedział.
Przeczytaj koniecznie: Józef Pinior: Niestety, tego nie mogę komentować
Wtedy ta gazeta, która najpierw napisała, że Pinior widział, zrobiła z nim wywiad, w którym on powiedział już otwarcie, że oczami to nie widział, ale on wie.
Ale od kogo się taki Pinior dowiedział?
I rozplotkowała się Warszawka. Krzywdzącymi dla wysokiego niegdyś polityka Romana G. informacjami zaczęli się dzielić poważni zdawałoby się ludzie. Że to właśnie Roman G. miał być źródłem niezwykłych informacji dla Józefa Piniora.
I że podobno - ach, ci plotkarze - sam Pinior miał to w gronie zaufanych osób chlapnąć, że to od byłego wicepremiera, rzekomo pałającego żądzą zemsty na PiS, się dowiedział o tajnych dokumentach. A co ma do tego PiS?
Przecież Miller nie był i z pewnością nie będzie w tej partii. No właśnie. Według tych plotkarzy Roman G. chciałby, żeby PiS odpowiedziało przed sądem, że wiedziało, a nie powiedziało. Ale przecież w to nikt chyba nie uwierzy? Zresztą dajmy prokuraturze pracować...